Na mury piastowskiego grodu spadły kule ognia. Obrońcy pierzchli. Czesław nie wahał się. Zdobył się na szaleństwo. Nie zważając na ogromne niebezpieczeństwo, wyszedł na mury miejskie i poprowadził procesję.
Płomienie ognia zżerały drzewa i pełzły po kamienicach Wrocławia. Tętniące na co dzień życiem miasto opustoszało. Przerażeni ludzie pochowali się w okolicznych lasach. Pożar wznieciła załoga wrocławskiego grodu. Chciała utrudnić oblężenie Tatarom. Nadchodzili ze wschodu, zdobywali miasto za miastem. Zalęknieni ludzie opowiadali sobie mrożące krew w żyłach opowieści o straszliwym Batuchanie i jego wojownikach. – To jeźdźcy Apokalipsy. Podobno na czele mongolskich hord idą trzy węże, ukazujące trzy winy chrześcijan: niezgodę, niedowiarstwo i przestrach – szeptano po domach wiosną 1241 roku. Największą trwogę wzbudzały jednak ogniste kule – słynne chińskie ognie demolujące mury miast.
Sześćdziesięcioletni brat Czesław spacerował po murach miasta. Przymknął oczy. Przypomniał sobie pogodną twarz Dominika – założyciela zakonu. Spotkali się dwadzieścia lat temu w Rzymie.
Czesław, urodzony około 1180 roku, był prawdopodobnie bliskim krewnym świętego Jacka. Przyszli na świat w Kamieniu Śląskim. Obaj zostali kapłanami diecezji krakowskiej. Świetnie się zapowiadali: pochodzili ze znakomitej rodziny. Obaj przyjęli habit zakonny z rąk samego Dominika. Wrócili do Krakowa, gdzie całe dnie spędzali na głoszeniu słowa. Porwali tym krakowską inteligencję. Powstał pierwszy klasztor braci kaznodziejów.
W 1225 roku biskup Pragi zaprosił Czesława do stolicy Czech. I tu powstał klasztor. Mnich udał się do Wrocławia. Został przeorem nowego klasztoru, a w 1231 roku był nawet wybrany na prowincjała zakonu. Pojechał wówczas do Rzymu na kanonizację św. Dominika.
Na mury piastowskiego grodu spadły kule ognia. Obrońcy pierzchli. Czesław nie wahał się. Zdobył się na szaleństwo. Nie zważając na ogromne niebezpieczeństwo, wyszedł na mury miejskie i poprowadził procesję. Szedł na jej czele. W ręku niósł Najświętszy Sakrament. Głośno wołał do Boga, błagając Go o ratunek. Jan Długosz pisze, że prosił o wstawiennictwo ze łzami w oczach. Czy pamiętał o zachowaniu założyciela braci kaznodziejów, który wieczorami zamykał się w kościele i płakał: – Boże, co się stanie z grzesznikami?
Legenda głosi, że dzięki wstawiennictwu zakonnika kule zaczęły przelatywać nad miastem, nie wyrządzając krzywdy mieszkańcom. Więcej, zaczęły spadać na Tatarów, którzy, widząc cud, odstąpili od oblężenia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz