Myśl wyrachowana: Jeśli odrzucamy naukę Kościoła, zdajemy się na naukę byle kogo.
Nasz nowy prezydent publicznie powiedział: „tak mi dopomóż Bóg”. Ale wcześniej deklarował: „traktuję moje zaangażowanie religijne jako moją osobistą sprawę”. Wychodzi na to, że pan prezydent publicznie życzy sobie, aby mu Bóg dopomagał prywatnie. Niech mu da dobre zdrowie, apetyt, twardy sen, dużo zwierzyny i celne oko, ale niech Boga ręka Boska broni mieszać się w sprawy państwowe. Bo polityka rządzi się innymi prawami. To jest demokracja, Panie Boże. Tu decyduje większość. To jest dla prezydenta rzecz nadrzędna: wola narodu. A cel? No jak to – dobro narodu. Ano właśnie – tu jest problem. Bo „wola narodu” w rękach fachowców potrafi być bardziej zmienna niż telewizja po kolejnych odpolitycznieniach. Taki naród irlandzki potrafił odrzucić traktat lizboński, a po roku przyjąć go w podskokach i z pocałowaniem ręki. Czyżby w ciągu jednego roku zmieniło się dobro narodu? Czym jest wola narodu, skoro ją wyrażają i bojownicy spod krzyża na Krakowskim Przedmieściu, i menele parodiujący krzyż puszkami po piwie?
Czym jest wola narodu, skoro inspirują go takie postacie jak Jan Paweł II i Janusz Palikot? Jest wypadkową poglądów słusznych i niesłusznych, trafnych i błędnych, a my chcemy trafności i słuszności. Mieszanka dobra i zła to nie jest dobro, a my przecież dążymy do dobra. Średnia z jasności i ciemności to szarość – nie blask. A przecież wszyscy chcemy mieć jasność, prawda? Pewnie, że człowiek nie zawsze wie, co jest dobre, a co złe. Ale katolik wie, że zawsze dobre jest to, czego chce Bóg, a to, czego nie chce – czyli grzech – jest zawsze złe. Wie, że wolą Boga jest tylko nasze dobro, zawsze i w każdym wymiarze. Wie, że wola Boża zastosowana również w polityce musi przynieść tylko dobro. I to dla wszystkich – nie tylko wierzących. Nawet dla Joanny Senyszyn. Niewierzący w to, oczywiście, nie wierzy i nikt rozsądny tego od niego nie wymaga. Ale pan prezydent przecież jest wierzący. A skoro tak, to musi wiedzieć, że nie ma lepszej recepty na życie – również społeczne – niż nauka Chrystusa. Jeśli więc katolik wie, że coś jest dobre dla wszystkich, czemu chomikuje to dobro tylko dla siebie?
Czemu mówi „prywatne, prywatne”, niczym dzieciak zajadający czekoladę w szafie w tajemnicy przed kolegami? To tak, jakby ktoś znał skuteczne lekarstwo na raka, ale mówił „to moja prywatna sprawa”. Nie możemy nikogo zmusić, żeby przyjął dobro, którym dysponujemy, ale musimy o to się starać. Chrześcijaństwo jest misyjne z natury. Jeśli nie jest misyjne, staje się domową kapliczką z lukrowaną Bozią w ołtarzyku i pluszakami w charakterze aniołków. Jeśli zaangażowanie religijne katolik uważa za swoją „osobistą sprawę”, to jego wielkie Msze inauguracyjne będą inauguracją wielkiej tragedii. Bo tu nie ma wyboru. Jeśli katolik z życia społecznego wykluczy naukę Kościoła, będzie musiał skorzystać z nauki jakiegoś człowieka. Niekoniecznie zaraz Marksa albo innego Nietzschego, ale na pewno kogoś, dla kogo prawdziwe, nieprzemijające dobro, to prywatna sprawa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak