Myśl wyrachowana: Ludzie wygadują głupoty niezależnie od wykształcenia, ale wykształceni robią to ładniej
Jeden z Czytelników zwrócił mi niedawno uwagę, że w „Gościu” nie zamieszczamy tytułów naukowych przed nazwiskami autorów tekstów. Jego zdaniem to błąd, bo mamy bardzo wykształconych publicystów, a ludzie myślą sobie, że u nas „tylko jakieś chłystki piszą”.
Rzeczywiście, wciąż żywy jest w Polsce mit, że kto poda parę literek przed nazwiskiem, to zaraz będzie mądrzejszy i ludzie padną przed nim plackiem. Gorzej, że wierzą w to nieraz sami posiadacze owych literek. Pewnie dlatego tak skwapliwie podpisują się pod popularnymi w ostatnich czasach „apelami profesorów”, „listami naukowców”, „odezwami środowisk naukowych”. Apele takie są nieraz całkowicie ze sobą sprzeczne, a przejmują się nimi tylko ich autorzy i ci, którzy i tak mieli podobne zdanie.
Każdy teraz ma swojego profesora i na każdy apel znajdzie się antyapel. Jest z czego wybierać, bo wśród profesorów jest taki sam rozrzut poglądów, jak i wśród ludzi beztytułowych. Pełna oferta. Profesorami są i Jerzy Robert Nowak, znany z Radia Maryja, i Joanna Senyszyn, znana z SLD. Tytułem naukowym szczycą się zarówno Longin Pastusiak, jak i Leszek Kołakowski. Dzięki temu każdy może sobie wybrać dowolnego profesora, który potwierdzi dowolnie wybraną tezę. To dużo prostsze niż poszukiwanie rzeczowych argumentów.
Pamiętają państwo awanturę o pochówek Czesława Miłosza na krakowskiej Skałce? Twórczość wielkiego poety znana była stosunkowo niewielu ludziom, ale zdanie na jej temat mieli wszyscy. No bo po co czytać jakieś wiersze, skoro prościej było mieć swojego profesora. Jedni profesorowie służyli do tłuczenia w pamięć zmarłego jak cepem, inni do odpierania tych ciosów. Wystarczyło powiedzieć: „Miłosz nienawidził Polaków, proszę sobie poczytać wypowiedź profesora Iksińskiego”, i po dyskusji.
Nie ma takiej sprawy, której nie reprezentowałby jakiś utytułowany autorytet. Jest to tym łatwiejsze, że profesor nie musi być specjalistą z dziedziny, w której służy za argument. Ekonomistów można wykorzystać do wypowiadania się o sztuce, politologów o astronomii, a filozofów o gastronomii. Profesor to profesor, a w ogniu dyskusji nikt nie zapyta, czym on się zajmuje. Niedługo, zamiast straszenia pistoletem, będzie można powiedzieć: „Mam profesora i nie zawaham się go użyć”.
To dobrze, że ceni się i szanuje ludzi nauki. Oni zazwyczaj popychają jakoś ten świat do przodu. Mimo wszystko jednak posiadanie tytułu nie oznacza posiadania mądrości. O tym decyduje nie wiedza, tylko sposób życia. Czyż pani profesor Senyszyn, wymachująca pejczykiem z sex-shopu i naśladująca głosy ludzi (na przykład Jana Pawła II) nie jest tego miażdżącym dowodem?
Literki przed nazwiskiem mają sens w publikacjach naukowych, ale niekoniecznie prasowych. Na nagrobku też niekoniecznie. Lepiej, żeby ludzi broniły ich dzieła, a nie tytuły. Jeśli coś jest dobre, to nie dlatego, że ktoś ma na to papiery.
Bo wygląda to tak, że Pan Bóg ma większe upodobanie w prostej kobiecie ściskającej różaniec niż w naukowcu ściskającym kochankę.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak