Chcę bardzo podziękować za artykuł w „Gościu Niedzielnym” („Pogoda na uwielbienie” GN nr 25/2009) o koncercie "Jednego Serca Jednego Ducha". Jestem jedną z chórzystek i słowa te są dla mnie dużym wsparciem i sygnałem, jak koncert jest odbierany. W odpowiedzi na świadectwo autora, chcę podzielić się moim doświadczeniem.
Nie wszyscy pobiegli schować się przed burzą na plebanię. Nie wszyscy zdecydowali się biec w tej ulewie. Część z nas skryła się w dwóch namiotach wojskowych, ulokowanych pod sceną. Byłam tam również ja. Dziś sam fakt, że to piszę, uważam za łaskę i muszę przyznać, że mam łzy w oczach. Doskonale mam w pamięci chwile, kiedy stałam w wodzie, w dusznym, zatłoczonym i ciemnym namiocie (z moją klaustrofobią) i modliłam się, nasłuchując, jak pioruny uderzają dookoła. Ogromna scena na pustym placu, tony żelastwa, tony kabli. Nikt z nas nie wiedział, czy bardziej niebezpiecznie jest tam zostać, czy biec na plebanię „między tymi piorunami”.
W pewnym momencie dotarła do mnie myśl, że niezależnie od tego, które rozwiązanie wybiorę, każde może okazać się zgubne. Może się tak zdarzyć, że to właśnie dzisiaj, już teraz Pan Bóg zabierze mnie (nas) do siebie – pomyślałam. Nie wiem, na ile moje obawy były realne, ale nie skupiam się na tym – chodzi mi o to, co przeżyłam, czego doświadczyłam. Przebiegła mi przez głowę myśl o moich bliskich, że w razie czego nie pożegnam się z nimi.
Nie bałam się ewentualności śmierci – czułam się na nią gotowa, ale bałam się umierania, tego wszystkiego, co będzie od momentu, kiedy coś się wydarzy do momentu, kiedy już będę tam. Raz po raz napadało mnie okropne wyobrażenie spalonego namiotu i nas w nim. Nie była to panika, bo jednocześnie byłam zdumiewająco opanowana, spokojna i ufna wobec Boga. Prędzej zaklasyfikowałabym to jako próbę zastraszenia ze strony złego ducha i zniechęcenia do koncertu. Kiedy w pewnym momencie wyjrzałam z namiotu przez szparę, miałam wrażenie jakiejś szalejącej na zewnątrz wściekłej potęgi: wszystko było powywracane. Zrozumiałam, o co chodziło muzykom, kiedy mówili nam, żebyśmy się modlili o ochronę dla nas.
Jesteśmy na wojnie. Chrześcijaństwo to nie zabawa w dobrego człowieka, ale wojna o dusze ludzkie, a osobiste zwycięstwo każdego z nas zależy od tego, czy staniemy po stronie zwyciężonego, czy Zwycięzcy. „(…) lecz Pan mi odpowiedział »Wystarczy ci mojej łaski, moc bowiem w słabości się doskonali«” (2 Kor 12,9). Nie mogę powiedzieć, że otarłam się o śmierć, to byłaby przesada, ale mogę powiedzieć, że po raz kolejny Pan dał mi doświadczyć bezdennej słabości. Nikt z nas nie miał najmniejszego wpływu na to, co się działo i co mogło się wydarzyć. Cała nasza moc kończyła się na wyłączeniu komórek i modlitwie. Po raz kolejny w historii Zbawienia Bóg okazał się Panem burzy i Panem życia i śmierci.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Duplaga, Rzeszów