Księdzu Tomaszowi Jaklewiczowi („Gość Niedzielny” 3 lutego 2008) nie podoba się styl, w jakim o sprawie Tomasza Węcławskiego poinformował „Tygodnik Powszechny”. Cóż, de gustibus non est disputandum i mniejsza o to, czy mnie z kolei podoba się komentarz ks. Jaklewicza.
Są różne sposoby pisania o trudnych sprawach, naszych bliźnich i naszego Kościoła. Aż trzy razy ksiądz Jaklewicz w swoim krótkim tekście używa słowa „grzech”, a Tomasza Węcławskiego traktuje (piętnuje?) jako grzesznika, dla którego uprasza „Boże zmiłowanie”. Można i tak. Ja jednak, mając w pamięci wskazanie: „kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem”, publicznego piętnowania grzeszników wolę się wystrzegać. Ksiądz Jaklewicz, odnosząc się do mojego komentarza (TP z 27 stycznia 2008), wyznaje: „Nie rozumiem.
Dlaczego w kontekście grzechu mojego współbrata, nad którym (grzechem? współbratem? – AB) boleję, miałbym się usprawiedliwiać, że nie zgrzeszyłem razem z zagubionym pasterzem?”. Wyjaśniam więc: nie chodzi o usprawiedliwianie się, ani – jak sugeruje tekst w GN – o pytanie „dlaczego my zostajemy”, ale o odpowiedzenie samemu sobie na pytanie „dlaczego ja jestem w Kościele?”. Cóż to bowiem za przynależność, jeśli jest owocem bezrefleksyjnej inercji?
Wtedy nawet nie Tomasz Węcławski, a „Kod Leonarda da Vinci” wystarczy, by rozsypała się taka pozorna tożsamość. Trudno w obecnej sytuacji uciec od pytania – na własny użytek! – dlaczego ja w Kościele jestem, a księdza Węcławskiego, który innych (może i mnie) prowadził drogami wiary, nie ma. Mądrzejszy jestem niż on? Lepszy? Świętszy? Polecenie: „Bądźcie gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest” (1P 3,15) wydaje się tu bardzo potrzebne i aktualne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Adam Boniecki