Do napisania tych kilku zdań skłonił mnie bezpośrednio okres świąt Bożego Narodzenia. Dawniejsze obserwacje i przemyślenia były podłożem, ale wizyty w tym uroczystym czasie w kilku warszawskich kościołach przelały czarę goryczy we mnie, niegdyś czynnym organiście.
Od najdawniejszych czasów Kościół rzymski był bardzo konsekwentny w utrwalaniu tradycji i pielęgnowaniu obrzędów. Muzyka była i jest przecież nieodłącznym i jakże ważnym ich elementem. Wszelkie zmiany w tej dziedzinie następowały bardzo powoli i zwykle ewolucyjnie. Przez stulecia wspólny śpiew ludu w świątyni stał się emanacją modlitwy wspólnotowej Kościoła. A co się stało z muzyką obrzędową w ciągu ostatnich dwudziestu czy trzydziestu lat? Jaki codzienny muzyczny obraz jest teraz typowy dla polskiego Kościoła?
Tylko największe parafie, zwykle wielkomiejskie, choć nie tylko, posiadają organistów z prawdziwego zdarzenia. Ci muzycy przez duże „M” rozumieją prawdziwą rolę śpiewu ludu w kościele, umieją ten śpiew prowadzić, umiejętnie dobierać repertuar pieśni. W tych parafiach lud śpiewa chętnie, zna słowa kilku zwrotek kanonu pieśni na cały rok liturgiczny. W przeważającej większości pozostałych w ostatnich latach grają osoby, delikatnie mówiąc, nieodpowiednie, za to niżej opłacane (często siostry zakonne lub inni „amatorzy”). Winę za ten stan rzeczy ponoszą w pierwszej kolejności proboszczowie, którzy przedkładają niewielką w skali budżetu parafii oszczędność nad poziom modlitwy. A muzyka podczas liturgii to przecież najwspanialsza modlitwa. W takich parafiach zwykle śpiewają tylko organiści/stki jako soliści. Nie wynika to jedynie (choć czasem tak) z zamiłowania ww. do występu solowego.
Po prostu nie umieją oni prowadzić śpiewu z ludem! Grają nierytmicznie (najczęściej nie zachowują pauz!), w złym tempie (zależnym przecież nie tylko od charakteru pieśni, ale też od wielkości świątyni i liczby wiernych na nabożeństwie), w przypadkowych, zwykle zbyt wysokich tonacjach (za to wygodnych do grania). Usiłują wprowadzać na siłę zbyt wiele nowych, nieznanych pieśni, zapominając o kanonie. II Sobór Watykański otworzył Kościół, by był bardziej dla ludzi, a nie tylko dla… Boga. W muzyce kościelnej, tej obrzędowej, towarzyszącej liturgii, nie zapewnił jednak skutecznie działających mechanizmów, w jakiś sposób selekcjonujących pod względem wartości napływających treści. Niektórzy „organiści” z przeróżnych śpiewników nienadających się do użytku w liturgii, z żenującym brakiem poczucia smaku wybierają „piosenki” ocierające się poziomem o disco-polo. A wtedy wrażliwy lud natychmiast przestaje śpiewać! Bardziej wyczuleni muzycznie wierni przestają wręcz przychodzić do kościoła. W tych parafiach, jeśli taki stan rzeczy utrzymuje się dłużej, lud nie jest już w stanie zaśpiewać „Serdeczna Matko”, „U drzwi Twoich” czy kilku kolęd!
Oddzielnym zagadnieniem, ale już na inną okazję, jest stan i jakość instrumentów w polskich kościołach katolickich. „Muzyka na ostatnim miejscu”. Czy to hasło – jakże prawdziwe – ma przyświecać nadal naszemu Kościołowi? To pytanie, mające pierwszorzędne znaczenie dla jego przyszłości, kieruję w pierwszej kolejności do hierarchów, ale też do całego ludu Bożego. Nasz Kościół traci tożsamość muzyczną! Muzyka w Kościele umiera! Biję na alarm!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Sławomir Kaszuba