Nigdy za życia Ojca Świętego Jana Pawła II nie miałam okazji bezpośrednio go spotkać. Jednak wszystko, co głosił – poprzez słowo, własny przykład i cierpienie – nosiłam głęboko w sobie.
Jego słowa traktowałam jak drogowskazy na mojej drodze. Starałam się żyć Ewangelią, motywowana tym, że on nieustannie do tego wzywał. Bywało różnie – na szczęście uczył też, jak powstawać. Wskazywał na miłującego i miłosiernego Ojca. Sam też był ojcem, również dla mnie.
Dlatego wtedy płakałam wraz z całym Kościołem, tak jak się płacze po stracie kogoś najbliższego i ukochanego. Nie zastanawiałam się wcale, gdy należało podjąć decyzję o wyjeździe na pogrzeb. On dał siebie bez reszty – ja winna mu jestem choćby to jedno: pożegnać go w Rzymie.
Od powrotu minął już rok. Nastał nowy pontyfikat. Cieszę się i z ufnością idę za tym, którego wskazał Duch Święty. W myślach i w sercu wciąż jednak żywo noszę to, co działo się w Rzymie 8 kwietnia 2005 r. Pozostanie to we mnie chyba na zawsze, podobnie jak cały polski pontyfikat, który mnie wychował i ukształtował, gdyż mam tylko kilka lat więcej niż on.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Magdalena Baszak, Wrocław