Szanowny Panie Franciszku, Mój syn został skazany na śmierć niedługo po poczęciu. Od pierwszych dni życia ta, ktora nosiła go pod sercem, wiedziała, że go nie zechce, nie pokocha, może nawet nie urodzi. Miesiące mijały, a on, niczym uboczny skutek miłości, rósł w alkoholowej atmosferze, bez czułego dotyku, ciepłego głosu ojca z zewnątrz.
Nasze losy zbiegły się niespodziewanie w dniu jego przyjścia na świat, 24 grudnia 2000 r. Miałam wtedy dyżur nocny w szpitalu i około godz. 23 usłyszałam, jak na oddziale noworodków zapłakało dziecko. To było jak wzruszająca metafora i pomyślałam, że bardzo szczęśliwa musi być ta, która dziś urodziła syna.
Wydawało mi się, że musi być szczęśliwa, bo ja byłam niepłodna i od dawna modliłam się o dziecko. Wkrótce dowiedziałam się, że maluch urodzony w Wigilię to chłopczyk i że został porzucony w szpitalu. Wyglądał strasznie: matka zaczęła rodzić go w domu, próbowała opóźnić rozwiązanie, a być może po prostu go udusić. Ale on przeżył, niedotleniony, z kręczem szyi, niedorozwojem żuchwy, przetoką okołoodbytniczą, z przykurczem mięśni kończyn. Tego dnia podjęłam najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. Postanowiłam wraz z mężem powiedzieć Panu Bogu: „tak” – dla tego dziecka, tak niechcianego, że aż trudno nam było to sobie wyobrazić.
Wszystko działo się szybko: niezbędne dokumenty, wniosek do sądu, odwiedziny pracowników socjalnych. Po drodze spotykaliśmy bezdusznych ludzi, musieliśmy stawić czoła tylko z nazwy serdecznie brzmiącym instytucjom, przejść swoistą „drogę przez mękę”, aby ratować dziecko. Później nazwaliśmy to naszą własną ciążą. Dopięliśmy swego – nasz syn nie trafił do domu dziecka, ale wprost w nasze ramiona. Jest z nami od pięciu lat. Od początku swego życia z nami jest leczony i rehabilitowany. Dziś jest pod opieką sześciu poradni specjalistycznych. Jest niepełnosprawny – cierpi na nieuleczalny alkoholowy zespół płodowy. Dziecko z tym problemem to jakby połączenie huraganu, pożaru z seansem Davida Copperfielda.
Mózg jest tak upośledzony przez wypijany przez matkę alkohol, że dziecko nie jest w stanie funkcjonować w społeczeństwie bez pomocy innych. Nasz dom to pole bitwy, sala gimnastyczna i ciągła walka o normalne funkcjonowanie rodziny. Zrezygnowałam z pracy, bo nikt nie umiał mi pomóc przy dziecku, i nawet dobrze się stało, bo 1,5 roku po wzięciu chłopca byłam już w błogosławionym stanie i w kwietniu 2003 r. przyszedł na świat nasz drugi synek.
Od tamtego czasu o naszym życiu opowiadam jak o cudzie. Pan Bóg naprawdę cudownie to wszystko obmyślił, i dziś wiem, że była to jedyna droga, jaką mogłam pójść, jedyna droga dla mnie. To, o czym piszę, to świadectwo mojego życia.
Kiedy przeczytałam Pana artykuł pt.: „Jezus, dziecko niechciane” w świątecznym numerze GN, miałam uczucie, jakby ktoś nagle zdjął z moich ramion ogromny ciężar. Powróciły tamte wydarzenia, uczucia. Kiedy urodził się nasz drugi synek, wielu znajomych pytało, czy teraz oddamy ado-ptowanego. Bo po co nam taki chory, dziwny i brzydki, skoro mamy własne dziecko... Ci znajomi zostali wtedy skreśleni z listy ważnych nazwisk i telefonów, od tej pory nie napiliśmy się też z nimi herbaty. Widocznie nic o nas nie wiedzieli, skoro zadawali takie pytania, nie rozumieli, dlaczego jesteśmy tacy głupi...
Długo myślałam, czy ten list napisać. Dziś wiem, że chcę i powinnam to zrobić. Każdy, kto pisze, drukuje i próbuje zmieniać świat wokół siebie, powinien czuć, że ktoś go słucha i rozumie. Słowa mogą wzruszać, oburzać, prowadzić w określonym kierunku.
Artykuł o dziecku niechcianym był dla mnie, a człowiek, o którym Pan napisał, to mój przybrany syn. On nie zabezpieczy mojej rodziny w przyszłości, nie zdobędzie dobrego stanowiska, nie opanuje trzech języków obcych, bo pewnie i z ojczystym będzie miał kłopot... A jednak jest dobrem najpiękniejszym ze wszystkich, jakie dostałam. A jednak żyje i ciężko pracuje, by w miarę normalnie funkcjonować.
Mój syn bardzo chciał żyć i w łonie swej biologicznej matki naprawdę o to życie walczył. Okaleczony, chory i niekochany od razu stałby się ofiarą, gdyby nie Bóg, który miał dla niego nieco inny plan i nas w pogotowiu.. Bo walczyliśmy o niego jak lwy, a siła pochodziła od Boga.
Pisze Pan o kluczu ukrytym na dnie nędznego żłobu. Chcę powiedzieć, że otwiera on wiele różnych drzwi. W naszym przypadku skromny klucz otworzył najpierw drzwi oczu, a potem drzwi serca. Kiedy naszym życiem głosimy Chrystusa innym, widzimy i czujemy, jak otwierają się serca tych, z którymi obcujemy.
Ja i moja rodzina prowadzimy proste życie. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, borykamy się często z problemami finansowymi, zdrowotnymi, bywamy zmęczeni (prawie zawsze), zdenerwowani, smutni. Jednak gdzieś w środku tli się płomień, który nie pozwala wątpić, zatrzymać się, żałować. I w niezliczonej masie obowiązków, w niespokojnych nocach, w atakach padaczki naszego Misia jest coś lub Ktoś, co pozwala wstać, otrząsnąć z ramion wczorajszy dzień i zacząć żyć na nowo, jeszcze owocniej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
am (nazwisko i adres do wiadomości redakcji)