Artykuł „Niesakramentalni” (GN nr 46) nasunął mi kilka gorzkich refleksji. Wiem, że nie wszystkie nowe związki budowane są na cierpieniu innych, że w wielu przypadkach nie ma winnego, a życie po prostu tak się układa.
Jednak troska, jaką Kościół okazuje związkom niesakramentalnym, tworząc duszpasterstwa, byłaby dla mnie bardziej zrozumiała, gdyby równe zainteresowanie okazywał porzuconym współmałżonkom, których związki przecież zostały pobłogosławione. Jestem sakramentalną żoną człowieka, który żyje w związku niesakramentalnym.
Może nie jestem obiektywna, ale trudny okres, jaki przeżyłam w związku z odejściem męża, wyzwala we mnie określone emocje. Moje małżeństwo trwało 29 lat, mamy dzieci, oczekiwaliśmy trzeciej wnuczki. Tymczasem mąż wdał się w romans z dużo młodszą od siebie kobietą. Zostawił mnie, oznajmiając, że dopiero teraz znalazł prawdziwe szczęście. Z nową żoną manifestują swoją religijność i oboje uważają, że powinni mieć takie same prawa w Kościele jak małżeństwa sakramentalne. Ja nie umiałam pogodzić się z odejściem męża. Przeszłam różne fazy cierpienia, modliłam się, bluźniłam, płakałam i miałam myśli samobójcze. W Kościele nie znalazłam pomocy, bo, jak stwierdziłam, nie jest do niej przygotowany.
Nie było mnie w Kościele trzy lata. Wróciłam, ale żal we mnie pozostał. Minęło 6 lat od odejścia męża, poradziłam sobie w życiu. Było to trudne, ale bez wiary w Boga byłoby jeszcze trudniejsze. Mam wokół siebie kochające dzieci i wnuki, i jestem pogodzona z sytuacją, ale są momenty, kiedy dusza boli i chciałoby się porozmawiać z mądrym kapłanem.
Uważam, że ponieważ nie wszystkie przypadki można traktować jednakowo, problem przystępowania do sakramentów powinien być rozważany indywidualnie przez odpowiednie instytucje kościelne, tak jak sądy kościelne władne są unieważniać małżeństwa. Dziękuję za poruszenie tego tematu, tak istotnego dla wielu rodzin.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Pomorzanka