Wielki Post AD 2008 z "Gościem" Jako dziecko bardzo mocno przeżywałem Eucharystię. Każde przyjęcie Komunii św. było dla mnie wielką radością. Niestety, w okresie dojrzewania miałem coraz większe problemy z czystością, potem przyszła kolej na używki, papierosy, alkohol.
Niedostrzegalnie traciłem wiarę w sens mojego życia. Nie mogłem odnaleźć swojego miejsca na ziemi. Nie wiedziałem, kim jestem i kim chcę być. Moimi idolami stali się muzycy rockowi. Jeździłem na koncerty i chciałem być taki jak oni. Ich piosenki były dla mnie drogowskazami, w opozycji do hipokryzji świata dorosłych, w tym również księży. Ale tak naprawdę stawałem się taki sam jak ci wszyscy, których tak nienawidziłem. Kłamałem, okradałem najbliższych, zdradzałem. W końcu sięgnąłem po narkotyki. Moim życiowym mottem stało się hasło: „sex, drugs & rock’n’roll”. Zostawiłem studia i otworzyłem pub muzyczny. Narkotyki stały się moją codziennością. Szybko zbankrutowałem. Czułem się nieszczęśliwy i przeraźliwie samotny, nikomu niepotrzebny, niezdolny do podjęcia godnego życia. Straciłem przyjaciół, wydawało mi się, że ich nigdy nie miałem. W końcu, w poczuciu duchowej pustki, zostałem buddystą. Przyjąłem nowe imię i próbowałem odstawić narkotyki. Skutecznie pomagały mi w tym nasilające się stany lękowe.
Odmawiałem mantry, których słów nie rozumiałem. Zrozumiałem jednak, że to nie Budda, ale Jezus jest mi szczególnie bliski. Bałem się Jezusa. Bałem się, że mnie będzie potępiał za moje grzechy. Bałem się ludzi, w których widziałem złe duchy, bałem się siebie, swojej wyobraźni. Bałem się Boga, który za dobro wynagradza, a za zło karze piekłem. Ja nie byłem dobry, a swoje życie zamieniłem w piekło reinkarnacji. W przyszłości miałem wielokrotnie odradzać się na ziemi, gdzie cierpienie, wojny, wyścig szczurów. Któregoś dnia obudziłem się z różańcem na ustach. Zacząłem się modlić non stop. Rozpoczęła się we mnie walka. Coś lub ktoś mówiło mi, że już jestem potępiony, że mi nic nie pomoże żadna modlitwa. Bałem się i tym bardziej prosiłem Maryję. Myślałem: „Boże, jeśli Ty naprawdę istniejesz, to przecież musisz mi pomóc!”.
Pojechałem do Krakowa. Na ulicy Grodzkiej moją uwagę przyciągnęły figury apostołów. Wszedłem do kościoła, spojrzałem w lewo i zobaczyłem Jezusa na krzyżu. Upadłem na kolana, długo płakałem. Myślałem o swojej chorobie, o tym, co straciłem. Patrzyłem na Jezusa i zobaczyłem człowieka przybitego do desek, zamordowanego, broczącego krwią, w okrutnej agonii. W tym momencie Jezus stał się dla mnie kimś bliskim, kimś, kto rozumie. Żaliłem się: „Jezu, Ty cierpiałeś jeden dzień, a ja… Moje cierpienie nigdy się nie skończy, do końca życia pozostanę psychicznie chory, samotny, przestraszony, niezrozumiany. Nie dam rady dalej tak żyć”. Zrozumiałem, że to udręczenie, mój lęk i choroba – to mój krzyż. Ale gdy go przyjmę i skończy się życie na ziemi, nie będzie już następnych reinkarnacji i złej karmy – kary za grzeszne życie. Tylko raj, o którym Jezus mówi, że nie będzie tam już cierpienia i łez. Nie miałem nic do stracenia. Przyjąłem krzyż mojej choroby i właśnie wtedy poczułem strumień ciepła wypełniający moje serce i wewnętrzną pewność, że nie będę już więcej cierpiał w ten sposób. Jezus zabrał mi w jednej chwili całe moje cierpienie.
Od tej chwili (a było to 10 lat temu) skończyło się moje psychiczne udręczenie. Nigdy więcej nie brałem narkotyków – nie miałem takiej potrzeby ani nawet pragnienia. Trzeci rok pracuję z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Razem z żoną Agnieszką i córeczką Weroniką jesteśmy we wspólnocie neokatechumenalnej, wsłuchujemy się w Słowo Boże. Jezus przemienia nasze serca.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wilhelm Bąk