Z dr Jolantą Markowską, dyrektorką Hospicjum „Cordis” w Mysłowicach, rozmawia Barbara Gruszka-Zych
Barbara Gruszka-Zych: W Waszym hospicjum jest pięć pokoi...
Jolanta Markowska: – ...i odeszło w nich ponad dwa tysiące ludzi. Ten budynek to dla mnie miejsce święte.
Powiedziała Pani kiedyś, że towarzyszenie odchodzącym to poszukiwanie sensu życia.
– Wszyscy swoim życiem odpowiadamy na pytanie o jego sens. Ale kiedy wchodzimy w przestrzeń osoby terminalnie chorej, która udziela odpowiedzi całą sobą, to nagle rzuca nas na kolana, zmienia nasze przemyślenia. W umieraniu nic nigdy się nie powtarza.
Przez ostatnie pół roku takim szukaniem sensu była Pani opieka nad ks. Markiem.
– Ustawił sobie wysoko poprzeczkę. Widać było, że umiera, łącząc się cierpieniem z Chrystusem. Ale oprócz tej świadomości oddania Bogu była jeszcze cała codzienność odchodzenia, którą każdy sam musi przeżyć. Ludzie łatwo mówią: „Ja się zabiję”. A ja doskonale wiem, że przy dobrej opiece, kiedy podstawowe potrzeby chorego są spełnione, umrzeć wcale nie jest łatwo. Ks. Marek wiele razy wzdychał: „Boże, mam jeszcze tyle do zrobienia, bardzo chcę żyć”. Niezależnie od samopoczucia każdego dnia odmawiał Brewiarz, odprawiał Mszę, ale też opowiadał dowcipy. Nigdy nie słyszałam utyskiwań, że coś nie wyszło tak, jakby chciał. Im bardziej zbliżał się koniec, tym bardziej to się wyostrzało. Bo kiedy człowiek nic już nie może powiedzieć, a słyszysz wyszeptane: „dziękuję” , „proszę”, jakiś wyraz, który przestaje mieć właściwie znaczenie, to przejmuje i porusza.
Ciało zmusza do życia...
– Ale też daje znak, że odchodzimy. I jeżeli mamy stuprocentową świadomość, że umieramy, to dopasowanie do niego staje się bólem. To moment, który zwolennicy eutanazji sprytnie wykorzystują. Jeżeli ktoś uważa, że życie polega tylko na użyciu, to kiedy ciało nie ma siły, trzeba życie przeciąć. Jest w umieraniu taki moment, kiedy człowiek już niczego nie może. Boli każdy oddech, ciężkie staje się podniesienie ręki, przełknięcie. Nie można sobie znaleźć miejsca, w którym byłoby w miarę dobrze. I dzieje się to bez względu na to, czy są podawane leki, czy towarzyszą nam ludzie. To ból totalnego zostawienia wszystkiego, medycznie nazywany total pain. Widać go wyraźnie w momencie agonii. Wszystkie siły, które dotąd służyły, żeby komunikować się ze światem, znikają. Na tę bezradność biologiczną nakłada się ból wewnętrzny – umierania dla siebie. Szczególnie u młodszych pojawiają się myśli: „Jeszcze nie sprawdziłem swojego istnienia, jeszcze nie nadszedł czas”.
Kiedy ludzie godzą się na śmierć?
– To powinno nastąpić w ostatnim etapie – zgody na umieranie. Tak z ręką na sercu wiem na pewno, że taką zgodę czuł ostatniej nocy przed czwartą czterdzieści cztery ks. Marek. Przez ostatnie 15 dni nieustannie walczył o życie. Cztery razy odchodził. Trzy dni przed śmiercią przebudził się, pożegnał, powiedział kilka rzeczy najważniejszych. Taką zgodę czuła jeszcze jedna z naszych podopiecznych – pani Elżbieta, niesamowita kobieta. Koło łóżka postawiła lichtarz, który kazała sobie przed śmiercią wykuć u kowala artystycznego. Obok przygotowała gromnicę. Mówiła do mnie w całej świadomości umierania, i chociaż to było kilkanaście lat temu, dobrze to pamiętam: „Dzisiaj przyszła do mnie Matka Boska” . I stawała się coraz bardziej cichsza, coraz bardziej przezroczysta, coraz bardziej uśmiechnięta. Tak zasnęła i odeszła. Te jej wizje nie nosiły żadnych cech urojenia. Ona po prostu tak głęboko się modliła, że otrzymała łaskę i tę Matkę Boską zobaczyła.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
mówi dr Jolanta Markowska