Nie sądzę, by św. Paweł musiał walczyć z lenistwem i gnuśnością Tesaloniczan, którzy umieli pracować ze spokojem i jeść własny chleb.
Bracia:
Sami wiecie, jak należy nas naśladować, bo nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy za darmo chleba, ale pracowaliśmy w trudzie i zmęczeniu, we dnie i w nocy, aby dla nikogo z was nie być ciężarem. Nie żebyśmy nie mieli do tego prawa, lecz po to, aby dać wam samych siebie za przykład do naśladowania. Albowiem gdy byliśmy u was, nakazywaliśmy wam tak: Kto nie chce pracować, niech też nie je!
Słyszymy bowiem, że niektórzy wśród was postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi. Tym przeto nakazujemy i napominamy ich w Panu Jezusie Chrystusie, aby pracując ze spokojem, własny chleb jedli.
Czytaj Pismo Święte w serwisie gosc.pl: biblia.gosc.pl
Powód odrętwienia i bezczynności tkwi w tym, co apostoł nazywa „rzeczami niepotrzebnymi”. Chodzi o załamywanie się i zniechęcenie z powodu trudności i sztucznie generowanego niepokoju. Zarówno życiowe ciosy, jak i obawa przed katastrofą działają na nas paraliżująco, a w efekcie nie robimy tego, co do nas należy. Wolimy nieustannie narzekać na „złych ludzi”, „zepsutą młodzież”, „przeżarty grzechem Kościół” i „fatalne czasy”. Biadolenie o pustych seminariach, o modzie na apostazję, o niechęci do ślubów i posiadania dzieci wpycha nas w nastrój wypatrywania „końca świata”. Nie pojęliśmy jeszcze, że doświadczenie słabości jest po coś.
Ktoś kiedyś mi opowiadał o gradobiciu niszczącym wszystko w jego rodzinnej okolicy. Nie mogło być mowy o uratowaniu czegokolwiek z zasianych na polach upraw. Młodzi mężczyźni wspólnie postanowili zejść do doliny w poszukiwaniu pracy. Szli całą noc, pokonując na piechotę 60 kilometrów, do gospodarstw, w których pracy było pod dostatkiem. Musiał robić wrażenie zastęp tych młodych ludzi, którzy nie ustąpili przed trudnościami, lecz pełni nadziei wyruszyli na spotkanie znojnego i niepewnego jutra. Oni nie zastanawiali się, czemu Pan przechodzi obojętnie obok ludzkiego cierpienia i czemu godzi się na nieszczęścia spadające ludzkości na głowę. Bóg, w którego wierzyli, był Bogiem nadziei, który każe człowiekowi podnieść się spod gruzów nieszczęścia i wszystko rozpocząć od nowa; Bogiem uzdalniającym go do wykrzesania z siebie siły, by podjąć na nowo drogę, bez oczekiwania wszystkiego od innych; Bogiem wyzwalającym od rozgoryczenia i poczucia krzywdy. Był On życiem, Kimś, kogo można wciąż doświadczać i kto ze zła wyprowadza dobro. Przeświadczenie to czerpali z codziennego pacierza i katechizmu. Był to Bóg, który nigdy nie upoważnia do rzucania się z rozpaczy na ziemię i który chroni od butelki pocieszycielki czy zioła ogłupiacza. Który czyni człowieka gotowym na zmiany, choć wydają się uciążliwe i niezrozumiałe. Nigdy nie wiadomo, czy nie przyniosą one czegoś dobrego. I tak się stało w przypadku mego rozmówcy. Konieczność opuszczenia wioski w poszukiwaniu pracy zawiodła go do wielkiego miasta. Wziął udział w konkursie na stanowisko w firmie państwowej i tym samym jego dzieci odnalazły zupełnie inne warunki do rozwoju. „To, że gradobicie było klęską, jest prawdą – mówił – ale jest prawdą również to, że właśnie z tego powodu trafiliśmy do miejsca, w którym mieliśmy szczęście zawrzeć wiele przyjaźni, w którym nasze dzieci odnalazły swych współmałżonków i spotkaliśmy świetne duszpasterstwo”. Na tym polega historia zbawienia, jaką proponuje nam Bóg. Jesteśmy zmuszani do wychodzenia z utartych kolein i gotowych nawyków przez siły, które na początku nazywamy nieszczęściem, a które potem okazują się wolą dobrego Boga. „Bóg może pozwolić na zło – pisał św. Augustyn – jedynie w takim przypadku, gdy potrafi i zamierza przekształcić je w dobro”. Niech chroni nas przed bagnistą mielizną „rzeczy niepotrzebnych”. •
ks. Robert Skrzypczak