Koło tego obrazu nie można przejść obojętnie. Nikt wcześniej nie namalował Chrystusa w ten sposób, w tak wielkim skrócie perspektywicznym. Mało tego. Nikt nie uczynił tego także później.
Andrea Mantegna twierdził, że dobry malarz powinien znać trzy rzeczy: antyk, anatomię i perspektywę. Studiowanie antyku nauczyło go szacunku i podziwu dla rzeźby greckiej i rzymskiej. Namalowani przez niego ludzie wyglądają jak wyrzeźbieni. Znajomość anatomii pozwalała na niezwykły w jego czasach realizm i wielką precyzję przy malowaniu szczegółów. A mistrzowskie opanowanie perspektywy sprawiło, że potrafił pokazać ludzką postać z każdego punktu widzenia. Dzięki temu widz oglądający „Chrystusa zmarłego” czuje się tak, jakby sam był uczestnikiem złożenia Zbawiciela do grobu, jakby stał u Jego stóp.
Stopy Jezusa, z widocznymi śladami po gwoździach, zdają się wystawać poza ramy obrazu, tak jak wystają poza płytę katafalku. Spojrzenie widza kieruje się jednak przede wszystkim na umęczoną twarz Chrystusa. Twarz o szlachetnych rysach, lecz nieupiększoną. Tak samo nieupiększone są twarze opłakujących Jezusa osób.
Dziś przywykliśmy już do realistycznych obrazów Męki Pańskiej, ale w renesansowej Italii wizja Mantegni, pokazana publicznie, wywołałaby zapewne szok. Mantegna nie malował jednak tego dzieła na zamówienie, nie musiał więc się liczyć z opinią publiczną. Włoscy historycy sztuki sądzą, że artysta zamierzał udekorować tym obrazem swój własny grób w kościele Sant’Andrea w Mantui.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Leszek Śliwa