Tempo, w jakim Polacy pozbywają się swoich telefonów stacjonarnych, jest szalone. W zeszłym roku zrezygnowało z nich 9 proc. Polaków, a rok wcześniej 9,9 proc.
Ale spokojnie: telefonia stacjonarna, czyli dostarczana kablem, nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Ubywa milion rocznie
– Dziś w Polsce odpada prawie milion linii stacjonarnych rocznie. Ten zjazd zaczął się w 2004 r. – mówi Tomasz Kulisiewicz, ekspert rynku telekomunikacyjnego. Na koniec 2009 r. w Polsce zostało jeszcze około 9,5 mln łączy abonenckich telefonii stacjonarnej. Gdyby tempo spadku zostało utrzymane, to już za 10 lat telefony stacjonarne znikną zupełnie. W to jednak, jak się okazuje, eksperci nie wierzą. Mówią jednak, że telefony stacjonarne przyszłości będą działać w inny sposób. Telefonia stacjonarna jest dziś zjadana przez dwóch silnych drapieżników. Jednym z nich jest telefonia komórkowa, która jest coraz tańsza i ma coraz lepszy zasięg, a w dodatku kusi aparatami telefonicznymi z dodatkami i gadżetami. Drugim zabójcą telefonów stacjonarnych są połączenia głosowe przez internet. Ten drugi zabójca, wbrew pozorom, jest znacznie groźniejszy. To przed nim leżą gigantyczne możliwości rozwoju. Telefonia stacjonarna nie jest w stanie go pokonać. Pozostaje jej tylko do niego się przyłączyć.
Komórka jak cegła
Dla młodzieży potężne i błyskawiczne zmiany na rynku telekomunikacyjnym, które dziś obserwujemy, to rzecz najzwyklejsza pod słońcem. Ale i starsi coraz częściej wybierają komórkę zamiast telefonu stacjonarnego. Starsi widzą jednak wyraźniej, jak oszałamiający postęp dokonał się w ostatnich latach w telekomunikacji. Nawet piszący te słowa ma już własne „kombatanckie” wspomnienia w tym zakresie, choć wiek 36 lat nie należy do najbardziej sędziwych. Wystarczy, żeby pamiętać, jak przez kilkanaście ostatnich lat PRL-u urzędnicy zwodzili moich rodziców zapewnieniami w stylu: „jesteście państwo trzeci w kolejce do przyznania telefonu”.
Nowych numerów brakowało też jeszcze przez pierwsze siedem, osiem lat wolnej Polski. Kiedy 13 lat temu zaczynałem moją pierwszą pracę dziennikarską, rodzice wciąż czekali na przyznanie telefonu w tej samej kolejce co za komuny. Zdarzało się wtedy, że zebrany „w terenie” materiał musiałem szybko spisać w rodzinnym domu i przesłać do redakcji. Przełożeni już się niecierpliwili, ale nie mogli do mnie nawet zadzwonić z ponagleniem (to akurat nie było takie złe :-)). Po napisaniu artykułu wskakiwałem na rower i pędziłem na nim w deszczu trzy kilometry do najbliższej budki telefonicznej. Dopiero tam dyktowałem tekst przez telefon koleżance z sekretariatu. Kiedy dzisiaj o tym opowiadam, koledzy z „Gościa”, młodsi zaledwie o kilka lat, patrzą na mnie, jakbym przybył z innej planety.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak