W jaki sposób Olivier Clément, francuski ateista, stał się gorliwym prawosławnym chrześcijaninem, myślicielem, teologiem? Na starej zakurzonej ikonie ujrzał oblicze Zmartwychwstałego.
Kiedy byłem dzieckiem, nikt nigdy nie mówił mi o Bogu. Kiedy zadałem ojcu te zasadnicze pytania: „Dlaczego człowiek żyje? Dlaczego umiera?”, odpowiedział mi, a miałem wówczas pewnie siedem czy osiem lat: – Kiedy człowiek umiera, jest nicość. W nocy budził mnie lęk. Coś czy ktoś w ciemności siedział mi na piersiach, dusił mnie. Nazywałem go nicością; teraz już znam jego prawdziwe imię. Nigdy nie zdarzyło mi się wejść do kościoła; nawet mi to do głowy nie przyszło. Widzę siebie, jak jeszcze w liceum atakuję moich kolegów, umiarkowanych katolików, aby im wykazać, że wierzą w Boga dlatego, że boją się śmierci.
Jezus – nie przestawałem przeczuwać Go za pośrednictwem Ewangelii, którą zacząłem czytać jeszcze w okresie młodości. To słowo, ta obecność, to milczenie mnie fascynowały. Zadłużając się, nabyłem u pewnego antykwariusza ikonę Chrystusa. Dokładniej miedziany tryptyk, wytłaczany i pokryty emalią. Od tamtej pory ikona stoi na moim biurku. Pośrodku Chrystus, który błogosławi: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego”. Szczególnie interesował mnie umieszczony na nimbie krzyżowym napis ho on, „ten, który jest”. To oblicze było tutaj niczym zagadka. Oblicze Buddy jest ciężkie wiecznością, zasklepione w sobie, ma oczy zamknięte. Oblicze Jezusa jest lekkie wiecznością.
Podobało mi się bycie człowiekiem obnoszącym reklamy (jedną na plecach, drugą na piersiach). Jest to zawód najbardziej anonimowy ze wszystkich. Nikt nigdy nie patrzy na twoją twarz, lecz na napis, który nosisz. Lubiłem siadać na schodach metra obok istot nieokreślonych. Przechodząc przez jezdnię, nie wystrzegałem się samochodów: być niczym, być wszystkim to dokładnie to samo. Miałem właśnie wyjść z domu, żeby jeszcze mniej niż zazwyczaj unikać samochodów. Wówczas ktoś na mnie spojrzał. On, na ikonie. Nie bawiłem się w kogoś, kto doznał olśnienia.
Wszystko było milczeniem, słowami milczenia. Jednak Jego milczenie, Jego słowa były w głębi sięgającej o wiele dalej niż głębia Ja, w głębi, w której już nie byłem sam. On mi powiedział, że istnieję, że On chce, żebym istniał, a więc że nie jestem niczym. Powiedział mi, że nie jestem wszystkim, lecz że jestem odpowiedzialny. Że złem jest zło, które czynię. Lecz że jeszcze głębiej jest On. Powiedział mi, że potrzeba mi przebaczenia, uzdrowienia, stworzenia na nowo. I że w Nim zostało mi przebaczone, że jestem uzdrowiony, stworzony na nowo. „Oto stoję u drzwi i kołaczę”. I otworzyłem. To Zmartwychwstałego pragnąłem. Chrystus oczywiście daje się także w swoim słowie, toteż nie porzucałem Ewangelii. Lecz Słowo stało się ciałem, a ja łaknąłem tego ciała. Łaknąłem Eucharystii. Łaknąłem Kościoła, który byłby przede wszystkim Eucharystią. Wtedy spotkałem prawosławnych. Przyjąłem chrzest w Kościele prawosławnym. Miałem wówczas trzydzieści lat. Było to 1 listopada. Padał deszcz. Długo szedłem w deszczu, chcąc mimo wszystko odbyć pieszo tę pielgrzymkę, chociaż było to w Paryżu. Deszcz jest znakiem płodności, ja zaś szedłem ku mojemu własnemu narodzeniu. Zimna była woda, która ściekała mi po twarzy, zimna i czysta woda chrztu.
Byłem bardzo spokojny, bez żadnej egzaltacji, wszystko się zaczynało. Potrzeba będzie dużo czasu, wiedziałem o tym, aby te słowa, te siły, to tchnienie choć trochę się ujawniły. Jednak od tej pory światłość była wewnątrz. Na celebrację Eucharystii zebrała się cała grupa, a ja miałem przyjąć Komunię jako pierwszy. Ktoś podszedł i ucałował mnie. Wiele lat upłynęło od momentu mego przystąpienia do Kościoła. Kościół nie rozczarowuje, kiedy człowiek rozumie, czym on naprawdę jest: ziemią karmiąca, tą wielką siłą żywotną, która jest nam ofiarowana i której uruchomienie do nas należy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
zebrał ks. Tomasz Jaklewicz na podstawie: O. Clément, Inne słońce, Warszawa 1998 r.