Jak zostać mistrzem? – Ha, bądź sobą, człowieku! I nie chciej być mistrzem! – woła 87-letni ksiądz Tarnowski.
Dziś Dzień Papieski. Jana Pawła II miliony ludzi uważają za życiowego mistrza. Jednak czy dziś żyją jeszcze na świecie ludzie, których można uznać za mistrzów i przewodników? „Niestety, większość mistrzów umarła” – napisał już w 1994 roku dominikanin Jan Kłoczowski. Jego tekst „Czas marnych mistrzów” ukazał się wtedy w miesięczniku „Znak” i zrobił na ludziach spore wrażenie. Ojciec Kłoczowski zauważył, że zamiast mistrzów wokół nas jest pełno idoli. A idole są zapatrzeni w siebie i nie mają żadnych uczniów, co najwyżej fanów. Stwierdził: „Długoletnia obserwacja i bardzo liczne kontakty z młodymi ludźmi przekonały mnie, że nie mamy na naszych uniwersytetach, w naszych warsztatach, a może także i w naszych zakonach mistrzów, którzy by wprowadzali pewną ręką wciąż nowe pokolenia adeptów w dziedzinę trudną – dziedzinę wartości”.
Mistrz rozstrzelany
Dlaczego jednak tak trudno o mistrzów? Może mistrzów formują trudne czasy?
Zofia Posmysz-Piasecka, emerytowana dziennikarka z Warszawy, swojego mistrza spotkała w obozie Auschwitz. Widziała się z nim tylko trzy razy. – To był kapitan Wojska Polskiego. Wydawał mi się człowiekiem niemłodym... – uśmiecha się dzisiaj. Kapitan miał 34 lata, ona zaledwie 20. Ten człowiek nosił w obozie nazwisko Lisowski. Jednak naprawdę nazywał się Tadeusz Paolone. Miał trzycyfrowy numer obozowy, bo przybył do Au-schwitz z pierwszym transportem z Tarnowa.
Po wielu strasznych przejściach Zofia została w Auschwitz „szrajberką”, czyli pisarką w kuchni. Jedna z esesmanek kazała wtedy Tadeuszowi, by nauczył Zofię prowadzenia ksiąg przychodów i rozchodów. – Nie wolno było nam rozmawiać na inne tematy, więc te zdania pod okiem esesmanów były rwane. Mimo to pozostały dla mnie drogowskazem na całe życie. Powiedział, żeby nie mieć nadziei. Tak, dobrze pan usłyszał! Niektórzy w Auschwitz łudzili się, że alianci nas stamtąd wyciągną. Ale taka złudna nadzieja tylko osłabia wolę walki. Tadeusz mówił, żeby skupić wszystkie siły na przeżyciu jednej następnej godziny. Ale nie za wszelką cenę! Jeśli się nie uda, to mam umierać tak, żeby śmierć potwierdziła sens życia – wspomina.
Podobny brak nadziei na przeżycie musieli czuć w 2001 r. pasażerowie jednego z porwanych nad Ameryką samolotów. Gdy zrozumieli, że na pewno zginą, nagle przestali się już bać. Zaatakowali terrorystów. I ocalili tysiące ludzi, bo samolot spadł na pustkowiu, zamiast uderzyć w Waszyngton. Zofia w obozie też zaczęła bezczelnie patrzeć śmierci w oczy. Przemycała z koleżankami chleb dla zamkniętych w obozie dzieci, tuż przed nosem esesmanów. Nie wszystkich było na to stać. Niektórzy, by przeżyć, wyzbywali się w obozie człowieczeństwa. – Dzięki mojemu mistrzowi zrozumiałam, że jest granica, której nie wolno przekroczyć, żeby nie stoczyć się moralnie. Ta zasada została mi na całe życie, obowiązywała też po wyjściu z obozu – mówi pani Zofia.
Co ukształtowało Tadeusza Paolone? Jak stał się mistrzem? – Był wielkim polskim patriotą. Niedawno dowiedziałam się, że jego przodek był Włochem, który na ochotnika walczył w powstaniu styczniowym i potem został w Polsce. Ta rodzina przed wojną wyemigrowała do Argentyny. Tadeusz jednak pozostał, bo czuł się Polakiem. W Auschwitz, przy trzecim, ostatnim spotkaniu, Tadeusz ukradkiem wręczył Zofii medalion z Panem Jezusem. Powiedział: „Przenieś go do wolności”. W 1943 roku Niemcy rozstrzelali go z kilkudziesięcioma kolegami za stworzenie podziemnej organizacji w obozie. Medalik Zofia ma do dziś.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak