Na pierwszy rzut oka wojna się dla nich skończyła, są już bezpieczni. Dramat jednak trwa nadal, bo tysiące kilometrów stąd zostali ich bliscy i niekiedy dorobek całego życia.
Gdy grupa 200 uciekinierów z Libanu wysiadła z rządowego samolotu na lotnisku wojskowym w Warszawie, sprawiała wrażenie turystów, rozpoczynających wakacje w naszym kraju. Mieli niewielkie bagaże, a grupki czarnookich małych dzieci były takie beztroskie. Dopiero pojawienie się ich w miasteczku namiotowym obsługiwanym przez Caritas, PCK, a nawet straż pożarną, zdradzało, że nie są tu dla przyjemności. Dla Violetty Hoder, matki nastoletnich córek, bardzo zmęczonej podróżą i późną porą, ale jednocześnie wyjątkowo cierpliwie odpowiadającej na te same pytania dziennikarzy, przyjazd do Polski to rozdarte serce.
– Mam pustkę w głowie... Od trzech dni płaczemy... Jak wyjeżdżałyśmy, mówiłam mężowi, że już nie mam łez, żeby dalej płakać. Mąż został, pilnuje naszego dobytku. W Libanie mieszkam od 12 lat i tutaj nie mamy niczego – opowiada z przejęciem Hoder. – Jeśli zostaniemy w Polsce, będziemy musieli budować od zera, a jak zburzą dom w kraju męża, to tam również zaczniemy od zera.
Jesteśmy odcięci
Monika Alhorami, podobnie jak Wioletta Hoder, mieszkała na północ od Bejrutu.
– W Trypolisie jest jeszcze w miarę bezpiecznie. Na tę część Libanu rzadziej spadają bomby, ale nie wiadomo, co będzie później – mówi Monika. – Jesteśmy odcięci, poza tym jak się skończy paliwo, jedzenie czy prąd, to nowych dostaw nie będzie. Choć ze względu na męża nie chciała jechać sama do Polski, dała się przekonać, przede wszystkim z powodu małych dzieci. Dla niej najważniejsze jest ich bezpieczeństwo. Poza tym Alhorami ma tutaj rodziców, więc przynamniej na razie nie obawia się, co dalej. – Mąż został w kraju, bo ktoś musi zarabiać na życie – dodała na koniec rozmowy.
Fakt posiadania bliskich w Polsce spowodował, że Ali Nou- reddin nie miał najmniejszych wątpliwości co do wyjazdu. – Jesteśmy tu co roku, bo moja żona pochodzi z Kielc. Tym razem zabraliśmy z Libanu całą naszą rodzinę. Wszystko odbyło się bardzo szybko, wzięliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nasz dom w Bejrucie stoi z dala od głównych ulic, więc mam nadzieję, że nie zostanie bardzo zniszczony. Może wylecą szyby albo rozpadnie się weranda? – zastanawia się Ali. Na taki psychiczny komfort nie może pozwolić sobie Ewa Olmasakian. Ma dwójkę dzieci. Do Libanu wyjechała 30 lat temu. Jej mąż nie ma polskiego paszportu, jest Ormianinem. Pilnuje domu, by nie zajęli go uchodźcy z Południa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Dominik Jabs, dziennikarz współpracujący z GN