W Leśmierzu cukrownia była od 170 lat. Dawała pracę i utrzymanie wszystkim mieszkańcom. I przynosiła spore zyski państwu. A jednak właśnie została zlikwidowana.
Dla urody oczu dobrze jest czasami wypłakać się z cebulą. Ale mieszkańcy Leśmierza w województwie łódzkim wciąż mają łzy w oczach, kiedy widzą w telewizji buraki. Wszystko przez decyzję o likwidacji 170-letniej Cukrowni Leśmierz. Mimo że zakład nie miał długów i przynosił całkiem niezłe zyski! Rok temu na bruk poszło około 160 pracowników stałych, drugie tyle pracowników sezonowych i 2 tys. plantatorów z okolicznych miejscowości. Tym sposobem buraczany region powoli znika z mapy kraju, choć dzisiaj w Unii Europejskiej brakuje cukru i niektóre państwa chcą go sprowadzać aż z Indii. Polski niedobór to ok. 200 tys. ton, a przecież niedawno byliśmy w trójce największych eksporterów cukru w Europie. Dziś radzimy sobie dzięki importowi. Za to gorzej idzie ludziom, którzy związali swoje życie z burakiem. – Cały kraj lituje się nad stoczniowcami, a o naszej tragedii mało kto wspomina – mówi Grzegorz Grabarczyk, zwolniony z cukrowni po 26 latach pracy.
Topole między kastami
Leśmierz do niedawna zamieszkiwały trzy grupy ludzi. Były to nieformalne kasty. Do najwyższej należeli pracownicy cukrowni. Nieco niżej usytuowali się pracownicy Państwowego Gospodarstwa Rolnego, zwani dworakami, ze względu na fakt, że ziemie PGR-u prawdopodobnie należały kiedyś do dworu. Na samym dole hierarchii kastowej znaleźli się pozostali mieszkańcy, pomijając inteligencję. Topole oddzielały bloki zamieszkane przez pracowników PGR-u od kamienic dla rodzin zatrudnionych w cukrowni. – Nie było mowy o wspólnym podwórku. Kiedyś dzieci cukrowników nie mogły bawić się z dziećmi „dworskimi”. Aleja drzew była granicą – wspomina Grzegorz.
W mniemaniu miejscowych Leśmierz nigdy nie był ani wsią, ani miastem. Był osadą, czyli czymś pomiędzy. Ten, kto wyrwał się ze wsi do Leśmierza, awansował w społecznej drabinie. Ludzie mówili, że mu się w życiu poszczęściło, bo mógł pracować w cukrowni albo w PGR. Tadeusz Ewiak daleko szczęścia nie szukał, gdyż urodził się w Leśmierzu. Przez 35 lat pracował jako palacz w zakładowej kotłowni. Dziś ma pewnie po pięćdziesiątce, ale jeszcze nigdy nie kupił w sklepie cukru. – Każdy pracownik otrzymywał darmowy cukier. Starczało na cały rok – mówi Tadeusz, zwany „prezesem” z racji przewodzenia przyzakładowej Ochotniczej Straży Pożarnej. – Nasz wyrób to dopiero była słodycz! Do herbaty wystarczyła płaska łyżeczka.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Wójcik