Najgorsze jest potrójne zagrożenie: metan, tąpania i pożar – mówią ratownicy górniczy.
Codziennie pojawiają się nowe informacje o możliwych przyczynach katastrofy w kopalni „Wujek–Śląsk”. Oficjalne ustalenia specjalnej komisji zapewne nie będą znane zbyt szybko. Tymczasem w dyskusji o bezpieczeństwie na kopalniach trochę w cieniu pozostają ratownicy górniczy. A ich doświadczenie pomaga zweryfikować i odrzucić wiele domysłów.
Szychta ratownika
Przy okazji ostatniej katastrofy w mediach pojawiały się zdumione głosy, że na dole, przed wypadkiem, znajdowali się już ratownicy. Tymczasem nic w tym nadzwyczajnego. – Przepisy wymagają, żeby w kopalni były zatrudnione dwa zastępy ratownicze na każdej zmianie – mówi „Gościowi” inż. Jan Syty, wiceprezes Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu. Każda drużyna ratownicza w kopalni liczy od 80 do 200 osób. Zastęp składa się z pięciu osób. Zatem dwie grupy pięcioosobowe ciągle znajdują się pod ziemią. Co 8 godzin następuje wymiana. – Budują zapory przeciwpyłowe, tamy wentylacyjne, tamy izolacyjne, ćwiczą się w wykonywaniu akcji ratowniczych – tłumaczy specjalista CSRG. Pozostali członkowie drużyny ratowniczej wykonują normalnie pracę w swoim zawodzie.
Nie ten poziom
W sytuacji zagrożenia dyspozytor przez sygnalizację alarmową powiadamia rejon, gdzie znajdują się objęci niebezpieczeństwem pracownicy. Następnie kieruje w to miejsce dyżurujące zastępy ratownicze w celu rozpoznania i udzielenia pierwszej pomocy. Kopalnia jednak jest rozległa, to czasem nawet 100 km podziemnych wyrobisk. Jeżeli do wypadku dochodzi w pobliżu miejsca pracy ratowników, jest szansa na szybką pomoc. – W przypadku tragedii w kopalni „Wujek–Śląsk” zagrożeni znajdowali się na innym poziomie wydobywczym niż dyżurujący ratownicy – mówi Jan Syty, który jest także członkiem komisji ustalającej przyczyny wypadku, brał udział w pierwszej części wizji lokalnej. – Do poszkodowanych szybciej dotarli pracownicy sąsiednich miejsc pracy, którzy nie byli objęci płomieniem – dodaje wiceszef CSRG. W kilkuosobowych grupach wchodzili do zagrożonych wyrobisk, dokonywali pomiarów temperatury i stężenia metanu. Jan Syty potwierdza, że mieli ze sobą aparaty izolujące, chroniące drogi oddechowe. W tych aparatach podchodzili do poszkodowanych. Tym, którzy byli w stanie poruszać się o własnych siłach, pomagano wychodzić. Innych wynoszono na noszach. Ci, którzy nie dawali oznak życia, byli przenoszeni do najwyższego miejsca, gdzie panowała atmosfera możliwa do oddychania, i tam byli reanimowani. Czy to normalne, że pierwszej pomocy udzielają pracujący w pobliżu górnicy? – Samoratowanie się załogi to jest często pierwszy etap pomocy. I faktycznie stwierdziliśmy tam, na miejscu, że używali aparatów tlenowych ucieczkowych. One były otwarte, pracowały przez 15–20 minut – dodaje inż. Syty.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina