Czy można obejść się bez telewizora w domu? Można. Ale czy warto?
Jeśli rodzice nie mają czasu na bycie z dzieckiem, także przed telewizorem, przestają mieć na nie wpływ. A brak wpływu to początek końca prawdziwego, dobrego wychowania. Nietelewizyjni Michał – tłumacz i Alicja – teatrolog Górni mieszkają na warszawskim Powiślu. W maleńkim mieszkanku są tysiące książek, jedno ciemne biurko, jest też jeden biały kot i zero telewizora. – Wychodzimy z Alą z założenia, że nie ma nic głupszego niż kompromis w sprawach zasadniczych – wygłasza antytelewizyjne exposé, a jednocześnie życiowe credo, Michał.
Strasznym panom: „Nie!”
Rodzice Michała to prekursorzy w świadomym „niemaniu” telewizora. Takim nie z biedy, ale z wyższej (anty)telewizyjnej świadomości. Nieoglądanie tłumaczyli jednak dzieciom bardzo zwyczajnie: „telewizja – złodziej czasu”. I całkiem ortodoksyjni nie byli: na „Pancernych”, „Polskie drogi” czy „Czterdziestolatka” chodziło się do sąsiadów. – Moje uzasadnienie na „niemanie” telewizji? „Program telewizyjny programem narodu” – mówi Michał. – Nie chcę dostosowywać życia do programu telewizyjnego. A gorsze od programów są reklamy, których nie da się ominąć. Nie zamierzam denerwować się przekazem, który obraża moją inteligencję. W dodatku reklama robi idiotów z mężczyzn i kobiet jednakowo – krzywi się niemiłosiernie Michał. – Faceci zatrzymują się na poziomie trzylatków, a kobiety tańczą z proszkiem do prania.
W domu Alicji tak nietelewizyjnie nie było. Telewizor działał jak elektroniczny domownik. No, chociaż były chlubne wyjątki: gdy z jego głębin wydobywała się nowomowa, telewizor dostawał prztyczka w wyłącznik. To się nazywało „gierkowski guzik”. Górni dzieci jeszcze nie mają (jak Bóg da, mały Górny urodzi się w maju), więc problem „telewizja dzieciom” przerabiają czysto teoretycznie. – Jestem leniwy. Nie chciałoby mi się siedzieć non stop przy dziecku, wyłapywać cały fałsz, przekręty myślowe i tłumaczyć, żeby dziecko zrozumiało. Łatwiej po prostu nie mieć telewizji i nie mieć problemu – stwierdza szczerze Michał, przyszły tata. – Reklama potrafi ogłupić dorosłego, więc co dopiero dziecko? A często opiera się na założeniu „ten więcej wart, kto więcej ma”. – Doszło do paradoksu: różnych rzeczy spodziewałam się za komuny, tylko nie tego, że w wolnej Polsce powiem: telewizja za komuny była lepsza – mówi Alicja. – Bo kiedyś mieliśmy „Kabaret Starszych Panów”, a teraz straszą straszni panowie wojewódzkiego typu. I jaka tu szkoda i krzywda z braku telewizji?
Telewizyjni wegetarianie
A co z argumentem telewizyjnych, że można reglamentować? Ano odpada. Górni znają rodzinę, która zarzekała się, że będzie ścisła reglamentacja. Nie wyszło. On pracował, ona pracowała. I w końcu dziecko podłączyło się do elektronicznego pastucha. Górni mają dwa komputery, a na potomka czeka cały płytowy zwierzyniec Krecików, Misiów Uszatków oraz Bolków i Lolków. – W dziedzinie beztelewizyjności jesteśmy wegetarianie, nie weganie – śmieje się Michał. – Pokażemy dzieciom na DVD to, co my chcemy. Moi rówieśnicy, którzy oglądali, co sami chcieli, już w podstawówce byli nieźle odczuleni… – I nasze dzieci będą normalne – zapewnia Alicja. – Tak jak dzieci naszych beztelewizyjnych znajomych są zwyczajne i nie wyglądają jak mali intelektualiści w okularkach. I nie będziemy uzależnieni od „czasu antenowego”: będziemy mogli wrócić do domu, o której chcemy, a nie musieli „uciekać na dobranockę”. Gdy znajomi rodziców Michała dowiadywali się o ich nietelewizyjności, mówili: „ojej, jak to mądrze”. Ale nikt tej mądrości jakoś nie powielał. A Górni na dzień dobry wymieniają siedem podobnych sobie rodzin. Idzie nowe.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska