Kazałam mężowi obudować balkon, kilka razy było tragicznie – tłumaczy moja rozmówczyni. Dziś porusza się za pomocą wózka, zachorowała na stwardnienie rozsiane. Ale zawsze mogłaby podnieść się na silnych rękach. Musiała się zabezpieczyć.
– Ci, którzy mówią, że usunięcie dziecka to koniec problemu, że można wrócić do pracy, kariery, spokojne-go życia, nie wiedzą, co mówią. Bo wtedy problem dopiero się zaczyna. Do dziś nie mogę dojść do siebie. To nieprawda, że za pięć lat będziesz mieć kolejne dziecko. To już nigdy może się nie udać, lekarze też popełniają błędy, a poza tym pozostaje kwestia psychiki. Po pierwszej aborcji wiedziałam, że popełniłam błąd, że całe życie to będzie za mną chodzić... Jak tak można było „z przyczyn społecznych”?
Brzydzę się samej siebie. Kiedy z kimś na ten temat rozmawiam, nazywam sprawę po imieniu – „zabijanie”. Ale przed samą sobą – „usunięcie ciąży”, tak mi łatwiej. Przyznaję, że o tych dzieciach rzadko wspominam, bo to dla mnie bardzo bolesne. Chociaż, gdy modlę się za całą rodzinę, to też za te nienarodzone. One nie dają o sobie za-pomnieć. Nieraz słyszę, jak płaczą: „mamo”, „mamo”. Idę na zakupy, patrzę w telewizor, a to wraca. Już myślałam, że oszalałam, jednak gdy otwieram szufladę i widzę różaniec, wszystko przechodzi. Tak sobie wmówiłam, że zabiłam ich troje. Teraz pani powiem, że było ich więcej... Płacze głośno, jakby sama była małą dziewczynką.
Chce być Anią
Przyjmuje mnie w mieszkaniu przed południem, kiedy nie ma domowników, bo wyszli do pracy. Na wieszaku marynarka męża, kurtka syna, w pokojach na drzwiach szafy suknie córek. Tamte jej dzieci nie noszą ubrań. Nie mają imion i zdjęć. Ani swoich grobów. Może ich twarzy doszukuje się w postaciach aniołów i świętych na obrazach ustawionych na komódce. Widać, że na nie patrzy, bo obok leżą odłożone okulary. Sama też nie chce podawać imienia. – Niech pani mi da na imię Ania, ile to jest Anek – stawia warunek. Anonimowa jak one. – Gdy byłam panienką, marzyłam, że będę miała dużo dzieci i mówiłam to mamusi – opowiada i czyści dłonie z zacierki, którą robiła do zupy. – Dzisiaj niby dzieci są, ale ich nie ma. Idą do pracy i siedzę w pustym domu.
Zupinę jakąś im gotuję i czekam. Od dzieciństwa byłam bardzo wierząca, to przez mamę. Zawsze mówiła: „Bez Boga ani do proga”. I cytowała Mickiewicza: „Im dalej od Boga ucieczesz, tym cięższy łańcuch wleczesz”. Nie jestem polonistką, ale lubię poezję, ona daje wiele do myślenia. Mama zmarła wcześnie, po sześćdziesiątce, na raka. Czekała na mnie, żeby odejść. Gdy ją zapytałam: „Co mogę dla ciebie zrobić?”, powiedziała: „Uklęknij i módl się”. Zmarła ze „Zdrowaś Maryjo” na ustach, w samo południe, gdy mówią „Anioł Pański’.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych