Łkanie wielkie rozległo się w Europie po ogłoszeniu, że Irlandczycy odrzucili traktat lizboński.
Czemu płaczecie, można by zapytać, Irlandczycy skorzystali tylko ze swych uprawnień, wzmacniając demokrację i wiarę w podstawowe wartości unijnej integracji. Gdyby Bruksela chciała szanować prawo, powinna powiedzieć, że traktat lizboński jest martwy i żadna siła nie może go reanimować. Przypuszczam jednak, że tak się nie stanie.
Nic się nie stało?
Biurokraci z Brukseli zachowują się bowiem jak kibice naszej reprezentacji, którzy wprawdzie widzą, że tracimy kolejne gole i mecz jest przegrany, ale nadal z animuszem śpiewają: „chłopaki, nic się nie stało”. Otóż jednak w Irlandii stało się coś ważnego. Obywatele tego kraju w najbardziej demokratycznej procedurze, czyli referendum z jednym prostym pytaniem i dwoma lapidarnymi odpowiedziami, zdecydowali, że nie chcą, aby w ich kraju obowiązywał traktat lizboński. Zrobili to samo, co niedawno uczynili Francuzi i Holendrzy, a prawdopodobnie w ich ślad poszliby także inni, gdyby tylko mieli taką możliwość. Wynik irlandzkiego referendum pokazuje, że biurokraci brukselscy słusznie obawiają się procedur demokratycznych. Wiedzą bowiem, że społeczeństwa mogą zawetować ich pomysł budowy europejskiego superpaństwa. Irlandczycy powiedzieli także wyraźnie, że nie chcą supremacji nowej klasy oświeconych, wiedzących lepiej, czyli urzędników brukselskich. W tej sytuacji każda próba forsowania na nowo pomysłów traktatowych będzie dla całej Unii niekorzystna, gdyż oznaczać będzie złamanie ustanowionych wcześniej reguł.
Skandaliczne są głosy mówiące o tym, że przeciętni obywatele nie powinni w sprawie traktatu zabierać głosu, gdyż jest to materia trudna i zrozumiała tylko dla specjalistów. Może to i prawda, zwłaszcza że nie tyle traktat, ale przede wszystkim Karta Praw Podstawowych, odnosząc się do wielu innych aktów prawa unijnego, znakomicie skomplikowała wszystko. Tylko że jutro na podstawie tych aktów prawnych ktoś będzie podejmował decyzje dotyczące naszych spraw codziennych, nadając sobie prawo orzekania w kwestiach dotychczas zarezerwowanych dla parlamentów krajowych. Wówczas jednak nikt nie będzie tłumaczył sza-remu obywatelowi zawiłości unijnego prawa, tylko usłyszy on, że przecież zostało wprowadzone legalnie poprzez system ratyfikacyjny. Irlandczycy mieli odwagę powiedzieć takiej praktyce nie, czym obronili podstawy europejskiej demokracji.
Polski interes
Nie widzę powodu do wylewania krokodylich łez przez polskich polityków. Bilans przecież jest prosty. Nie ma traktatu lizbońskiego, więc obowiązuje nadal traktat nicejski, który nie tylko był mniej skomplikowany, ale również nadawał większą wagę i siłę polskiemu głosowi w ramach wszystkich instytucji unijnych. Czyż to przypadkiem nie ci sami politycy, którzy dzisiaj jęczą nad wynikami irlandzkiego referendum, niedawno krzyczeli „Nicea albo śmierć” w czasie kolejnej fazy negocjacji traktatowych? Przecież po to wymyślano sławny system pierwiastkowego liczenia głosów, aby jak najwięcej z traktatu nicejskiego ocalić. Skoro Irlandczycy zdecydowali, że dalej mamy system nicejski, to nie czas na smutek, ale trzeba spieszyć z gratulacjami do Dublina, że odwalili za nas kawał roboty.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Grajewski