To miało być święto. Święto narodowe. Po dziesięcioleciach kłamstw i przeinaczeń, pierwsze, a zarazem ostatnie tak naprawdę, bo upływ czasu jest bezlitosny, święto aktywnych uczestników 1956 roku, wielka rocznica tego, co najpierw nazywano kontrrewolucją, potem rewolucją, a w końcu zaczęto tytułować narodowym powstaniem.
Październik 1956 roku na Węgrzech to największy zryw niepodległościowy Madziarów w XX wieku. Czas, kiedy wielu, wcześniej nawet bardzo zagorzałych komunistów, jak premier Imre Nagy, miało odwagę powiedzieć: dość! Nie tędy droga! Dość śmierci, krwi, cierpień niewinnych!
23 października 2006 roku 50. rocznica wybuchu antykomunistycznego powstania na Węgrzech nie była jednak świętem. Stała się chichotem historii, triumfem kultu siły i politycznego cynizmu nad prawdą i tymi wszystkimi wartościami, na których opiera się życie człowieka, społeczeństwa, narodu.
W czasie bowiem, kiedy liczne zagraniczne delegacje brały udział w kolejnych akademiach, inauguracjach konferencji, odsłonięciach pamiątkowych tablic i pomników, podpisywaniu pełnych pięknych słów deklaracji, mieszkańcom Budapesztu przykazano siedzenie w domu. Kordony policji w liczbie przypominającej dni i noce stanu wojennego w Polsce, obsadziły wszystkie związane z historią 1956 roku punkty miasta, włącznie z placem przed parlamentem, miejscem krwawej łaźni zgotowanej pokojowym demonstrantom przez komunistyczną AVH – 200 zastrzelonych osób 23 października 1956 roku.
A wszystko po to, aby nikt nie zakłócił zaplanowanych przez rządzącą, postkomunistyczną partię MSZP rocznicowych obchodów. A wszytko po to, aby premier Ferenc Gyurcsány, który na zamkniętym, majowym posiedzeniu tejże MSZP wyznał, że ma w „d.... ten zasr... kraj”, i że „zbiera się już mu na wymioty od kłamania rano, w południe i wieczorem”, nie musiał oglądać i słyszeć tych, którzy od tygodni domagają się jego dymisji.
Blisko dwustu rannych i setka aresztowanych – tak wygląda bilans rocznicowych obchodów 1956 roku w Budapeszcie. Przed kamerami niemal całego świata węgierska młodzież, ale także osoby w wieku emerytalnym (prawie połowa rannych!), za próbę niezależnego od władz państwowych uczczenia węgierskiego Października, stała się tarczą dla kauczukowych pocisków, obiektem ostrzału z gazowych granatników, celem ataku dla działek wodnych, paralizatorów oraz pałek puszczanych w ruch przez pozbawionych jakichkolwiek identyfikatorów policjantów. Uruchomiony jakimś cudem przez demonstrantów czołg T-34 z demobilu nie stanie się zapewne takim symbolem tych wydarzeń jak zatrzymany przez samotnego Chińczyka czołg na placu Tian- anmen w 1989 roku. Postawiony sprawcy tego wydarzenia przez węgierską prokuraturę zarzut o udział w „zbrojnym spisku antypaństowym” – jest już, niestety, takowym.
Jak dobrze jeszcze pamiętamy, to Węgry były ojczyzną tzw. gulaszowego socjalizmu, skutecznie wcielanego w życie przez satrapę Jánosa Kádara. Nie pozostaje nic innego, jak mieć nadzieję, że nie tam rodzi się właśnie pojęcie gulaszowej demokracji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
W świecie - komentarz Andrzej Hanko, hungarysta, pracuje na Węgrzech