Młodzi lekarze wyjechali do dużych miast lub za granicę, a w jedynej przychodni w mieście pozostał tylko emerytowany chirurg.
Miejscowość na pograniczu Tatr. Dochodzi północ. Z nastolatkiem mającym silne dolegliwości żołądkowe jadę do przychodni – jedynej, jaka tu jest. Po osiemnastej pełni funkcję nocnej opieki zdrowotnej. Wchodzimy do środka, jest pusto, cicho i ciemno. Po jakimś czasie przychodzi do rejestracji starsza pani. „Chłopca boli żołądek, ma objawy zatrucia” – wyjaśniam. „Dokumenty proszę”. Wklepuje do komputera dane. „Nie wchodzi. Na pewno ubezpieczony? Nie wchodzi” – powtarza. – „A może nie ma zasięgu, czasem tak tu się dzieje. Nic nie poradzę”. Czekamy. W końcu: „Weszło! Zaraz obudzę lekarza” – mówi pani i wypisuje papierową kartę pacjenta. Niesie ją do gabinetu, do którego zaprasza i nas. Tam w oczy rzuca się stara kozetka lekarska. Wchodzi medyk. To chirurg, wygląda na 70–75 lat. „Kłaść się” – mówi do nastolatka. Badanie trwa dwie sekundy: doktor uciska prawą stronę brzucha i stwierdza, że to nie wyrostek. Potem siada przy biurku i zaczyna wypełniać kartę. Pytam, co chłopcu właściwie dolega. „A czy ja wiem? Damy zastrzyk, powinno być lepiej”. „Jaki zastrzyk?” „Ketonal, tylko to tutaj mamy”. To środek przeciwbólowy, proszę o podanie no-spy, środków przeciwwymiotnych, elektrolitów… „Takie rzeczy to pacjent powinien mieć ze sobą, jak wyjeżdża na wakacje” – wtrąca się pani z recepcji. „Ostatnią no-spę dałam wczoraj innemu dziecku, nie mam już ani jednej, naprawdę. Żadnych leków tu nie mamy. To jest doraźna pomoc lekarska, rano kupi pani w aptece”. Mocno odwodnione dziecko musiałam zawieźć do położonego 60 km dalej szpitala, gdzie – po pięciu godzinach czekania na SOR-ze – dostało kroplówki i antybiotyk.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Milena Kindziuk