Kopenhaga. Po dwóch tygodniach rozmów delegaci konferencji klimatycznej w Kopenhadze nie ustalili praktycznie nic.
Na to zanosiło się od samego początku. W ostatnim dniu konferencji świat obiegła informacja, że do porozumienia jednak dojdzie. Skąd wziął się ten nagły optymizm? W stolicy Danii pojawił się prezydent USA Barack Obama. Od tego momentu szczyt kopenhaski stał się sztuką jednego aktora.
Spotkania Obamy były szerzej relacjonowane przez media niż to, co się działo na sali plenarnej. Gdy Obama w trakcie swego przemówienia powiedział „nie ma czasu do stracenia” wszyscy zaczęli mówić o przełomie. Szybko okazało się, że interpretacja słów Obamy powinna być zgoła inna. „Nie ma czasu do stracenia” powinno może znaczyć tyle co „nie marnujmy czasu, wracajmy do domów”.
W Kopenhadze uzgodniono, że biedne kraje dostaną od bogatych 100 mld dolarów na walkę ze skutkami globalnego ocieplenia. Nie ustalono niczego w kwestii ograniczenia emisji CO2. A właśnie po to delegaci z prawie 200 krajów na dwa tygodnie zjechali do stolicy Danii.
Zobowiązano się także – i to jest dosyć ciekawa konstrukcja językowa – „do ograniczenia wzrostu globalnej temperatury do maksimum 2 stopni Celsjusza w porównaniu z okresem przedindustrialnym”. Agencja AFP podała, że niektóre decyzje zostaną podjęte w czasie styczniowej tury rozmów. Te najważniejsze muszą poczekać okrągły rok – na 16. już konferencję klimatyczną. Tym razem delegaci odwiedzą Meksyk.
Organizacje ekologiczne szczyt nazwały „skandalem”, „zbrodnią na klimacie” i „katastrofą dla biednych”. Politycy z braku jakiegokolwiek sukcesu za przełom uznali zgodę Chin na weryfikację danych o emisji CO2. Dotychczas nawet nie wiedziano, ile dwutlenku węgla Państwo Środka produkuje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek