Do punktu mobilizacyjnego udałem się od razu po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Przekonywałem żołnierzy, że jestem w stanie utrzymać broń, aż w końcu zgodzili się wpisać mnie na listę rezerwową - mówi PAP 69-letni Wołodymyr, mieszkaniec podkijowskiego Worzela.
Do punktu rejestracji chętnych do walki Wołodymyr udał się zięciem. Mężczyzna, którego w marcu skierowano na front wschodni, znajduje się obecnie w ciężkim stanie w szpitalu na zachodzie Ukrainy. Konwój, którym przemieszczał się jego oddział, został trafiony rosyjską rakietą.
"Jestem z niego naprawdę dumny. Nasz kraj ma teraz wielu bohaterów i mój zięć jest jednym z nich" - wyznaje Wołodymyr. Zapytany o to, czy nie żałuje jego decyzji o przystąpieniu do wojska, odpowiada: "Bardzo martwię się o niego i swoją córkę, która strasznie to przeżywa, ale nie mogę żałować, że poszedł walczyć, bo tego samego chciałem dla siebie".
Argumentując decyzję o podjęciu zbrojnego oporu wobec rosyjskiej agresji mówi, że "poczuł głos serca popychający go do bronienia swojej ojczyzny".
"Powiedzieli mi, że nie mogą akceptować osób w moim wieku. Przekonywałem, że mam doświadczenie i mogę być przydatny" - wspomina 69-latek.
Wołodymyr odbył obowiązkową służbę wojskową w Związku Radzieckim, w którego armii był radiotelegrafistą.
"W końcu zgodzili się wziąć moje dane. Powiedziałem, że mają dzwonić, gdy tylko będę potrzebny; odparli, że mają nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie" - opowiada PAP mężczyzna. "Jeśli zadzwonią, pójdę na pewno; od razu" - zapewnia.
Przeczytaj: Dentystka z Kijowa nie opuściła miasta i pracy po inwazji, żołnierzy wciąż leczy za darmo
"Tego samego dnia chodziłem po różnych punktach kontrolnych i umocnieniach pytając, czy mogę się gdzieś przydać. Wszędzie mnie zbywano, więc poświęciłem się pomocy córce w opiece nad dzieckiem, którego ojciec poszedł na front" - tłumaczy Wołodymyr.
"Moi synowie od dziecka byli wielkimi patriotami. Ja sama wierzyłam wówczas w kult Stalina, ale oni od małego chcieli uczyć się ukraińskiego języka i słuchać o ukraińskich bohaterach" - mówi 90-letnia Maria, matka Wołodymyra.
"Później - w 2004 roku - manifestowałam z nimi podczas +Pomarańczowej rewolucji+, w roku 2014 natomiast razem opowiedzieliśmy się na Majdanie za wolną Ukrainą i Europą" - wspomina w rozmowie z PAP kobieta.
Krótko po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji jej 32-letnia wnuczka Inna próbowała skłonić Marię do ewakuacji.
"Bardzo chciałam tego uniknąć. Tylko tutaj mogłam być przecież przydatna; chciałam budować barykady i gotować dla żołnierzy" - wyjaśnia.
Wokół położonego w pobliżu Hostomela domu - w którym kobieta mieszka z córką i wnuczką - szybko wybuchły walki uliczne pomiędzy ukraińskimi obrońcami i atakującymi Kijów Rosjanami. "Wnuczka zagroziła, że beze mnie nigdzie nie wyjedzie; wtedy w końcu się zgodziłam" - wspomina Maria. Kobiety na początku marca udały się do Polski, gdzie zostały do końca maja.
"W Polsce płakałam codziennie. Czułam, że uciekając, zdradziłam swój kraj" - przyznaje rozmówczyni PAP.
Sytuacja na Ukrainie: Relacjonujemy na bieżąco