W filmach wojennych, zwłaszcza amerykańskich, wróg często jest anonimowy. Nie ma imienia, historii życia, żony, dzieci, krewnych ani przyjaciół.
Zazwyczaj jest też tępym i bezdusznym wykonawcą okrutnych rozkazów. Dlatego gdy w filmie giną wrogowie, nikt nie roni łez. „Swoi” są pod każdym względem wspaniali. Gdy tracą życie, płaczą po nich rodzice, piękne żony, maleńkie dzieci, a z nimi widzowie.
Może adresowane do konkretnego widza wojenne filmy mają poprawić jego poczucie narodowej wartości, ale jest ono fałszywe. I skutkuje – jak to można było zaobserwować przy okazji dyskusji nad zamknięciem więzienia w Guantanamo – zgodą na łamanie praw człowieka w imię ich rzekomej obrony. Byle chodziło o dobro „swoich”, a poniewierano prawami „obcych”. Benedykt XVI, odwiedzając polski cmentarz pod Monte Cassino, modlił się za wszystkich poległych. Wtedy, przed 65 laty, i bardzo niedawno.
I za tych, którzy dziś doświadczają wojny. Bez wskazania, czyja śmierć jest tragedią, a nad czyją można przejść do porządku dziennego. Dla nas, Polaków, to dość znamienne. Bo nasi rodacy walczyli i pod, i na Monte Cassino. Łatwo jest wskazać, który przywódca był zły, a który wysyłał żołnierzy do walki za słuszną sprawę. Ale śmierć zwyczajnych żołnierzy, pionków w grze wielkich tego świata, to zawsze tragedia. Nieważne, w czyjej wojnie walczą.
Czytaj codzienne komentarze w portalu wiara.pl
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Macura, redaktor naczelny wiara.pl