Film. Zwykle komedia powinna śmieszyć. Film spółki Saramonowicz–Konecki reklamowano jako komedię. W czasie seansu, na którym obejrzałem „Idealnego faceta dla mojej dziewczyny”, śmiechu było niewiele.
I może nie warto byłoby o nim pisać, gdyby nie nachalna kampania promocyjna, której celem jest, a właściwie było zrobienie z tej nieśmiesznej komedii wydarzenia filmowego na miarę hitu stulecia. Oczywiście twórcy mają prawo promować swoje dzieło jak potrafią, ale nie powinni traktować jego odbiorców jak idiotów. A tak właśnie traktują ich w tym wypadku. Starają się stworzyć wokół filmu aurę skandalu, nadając mu znaczeń, jakich w nim nie znajdziemy, Temu służą porównania m.in. z „Ostatnim kuszeniem Chrystusa” Martina Scorsese, „Godspel” Davida Greena czy „Życie Briana wg Monty Pythona”.
„To pierwszy polski film po 1989 roku, w którym zdecydowano się pokazać postać złego i bezwzględnego księdza” – czytamy w materiałach prasowych. I pokazuje. Nietrudno się domyślić, kogo ma przypominać ks. Leon, dyrektor katolickiego radia „Zawsze dziewica”. Ks. Leon organizuje m.in. pielgrzymkę dziewic na szczudłach do Częstochowy, by wykorzystać ją w celach biznesowych. Teza jest prosta. Kościół pod płaszczykiem religii prowadzi wielki biznes. Z drugiej strony, jakby dla równowagi, w krzywym zwierciadle autorzy pokazują ruch feministyczny.
Ciężki, prostacki i wymuszony dowcip, a także niezborny scenariusz, którego zawiłości czytelne są najprawdopodobniej tylko dla jego autorów, sprawiają, że nawet widz o poglądach jaskrawo antyklerykalnych z trudem dotrwa do końca filmu. Ponieważ twórcy zdali sobie chyba sprawę z jakości swego produktu, jedyną szansą na większy rozgłos widzieli w próbie wywołania skandalu, licząc na protesty, a może nawet radiomaryjne pikiety przed kinami. Przeliczyli się. W filmie ks. Leon produkuje tablice z napisem „Jezus prosi. Zwolnij”. Mottem tego filmu mogłoby zostać hasło „Jezus prosi. Zamknij oczy” w czasie seansu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Edward Kabiesz