Za górami, za lasami, w dolinach Maramureszu rosłe woły ciągną uginające się od pachnącego siana drabiniaste wozy, babinki w kolorowych chustach taszczą na plecach w wiklinowych koszach orzechy, a najwyższe na świecie drewniane cerkwie drapią chmury.
Mówią o nim: kraina jak z bajki; żywy skansen; Wioski z dziecinnych wycinanek, ale żadne słowa nie zdołają oddać piękna tego regionu. Maramuroscy górale nazywają go słodką ziemią. Wjeżdżając do Rumunii, przesuwamy zegarki o godzinę do przodu, ale mknąc po krętych drogach z Satú Mare do Sygietu z każdym kilometrem cofamy się w czasie. Rok po roku, epoka po epoce. W końcu lądujemy w zagubionych u podnóża gór wioskach, gdzie czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Zza zakrętu wyłania się wóz. Ciągnie go para… wołów. Dotąd te zwierzęta oglądałem tylko w książkach. Tu są codziennością. Na drodze długa kolejka samochodów. W korku stoją tiry, stare dacie, mercedesy, które na rumuńskich drogach zyskują drugie życie. Czemu stoimy? Na przedzie jedzie drabiniasty wóz z sianem. Na nim siedzi uśmiechnięta, niczym nieprzejmująca się rodzinka. Machają nam przyjaźnie, wjeżdżając do misternie rzeźbionej bramy. Tuż obok na ławeczce wygrzewają się na słońcu staruszki w barwnych chustach na głowie. Czy przejmują się ogólnoświatowym kryzysem gospodarczym? Nie sądzę…
Zagłębie cerkiewek
Cechą narodową Rumunów jest nieprzewidywalność. Przejeżdżamy obok drewnianego domku z sześcioma antenami satelitarnymi. Nad Karpatami leniwie świeci księżyc. Zza krzaków czerwonego głogu błyszczą zardzewiałe tory kolejowe. Wioska zasypia. Skąd te anteny? Baza kosmiczna Maramuresz? Gdzie biserică? – zagadujemy jadących na drabiniastym wozie wieśniaków. Szukamy cerkwi w Feresti. Zielone doliny Maramuresz to prawdziwe zagłębie malowanych unickich kościółków. Ich budowniczowie swój kunszt doskonalili przez 9 wieków. – Wskakujcie – wskazują na wóz chłopi. Konie ruszają. Mijamy dziesiątki domów schowanych za tradycyjnymi rzeźbionymi bramami. Konie podjeżdżają pod bramę cerkwi. Wdrapujemy się na zasypane liśćmi wzgórze. Mijamy setki drewnianych krzyży. Zaplątane w pajęczyny nagrobki obsypane są śliwkami. Na krzyżach siedzą blaszane gołąbki, symbole pokoju. Na ulice w sąsiednim Sat-Şugatag wysypuje się kolorowy tłum. Wszyscy w barwnych regionalnych strojach. Jedynie stare wdowy opatulone są w czarne chusty. To nie skansen! To codzienność tego regionu. Trafiliśmy na parafialny odpust. Trwa wschodnia liturgia, cała w języku rumuńskim. Ludzie rozsiadają się na… pobliskich grobach. Rozmawiają. Dzieci nerwowo się wiercą, poprawiają pasterskie słomiane czapeczki. Wokół bieda aż piszczy, a ludzie chętnie zapraszają nas do chałup. Częstują palonymi pestkami dyni, jabłkami, gruszkami, orzechami i kieliszkiem nalewanej z plastikowej butelki po Coca-Coli palinki.
Do piekła
„Moja Europa pełna jest zwierząt – pisał o Rumunii Stasiuk. – Stada krów wylegiwały się na rozjazdach kolejowych w Oradei, a stojące na bocznicach wagony miały taką samą rudą barwę jak zwierzęta, ale były zimne, martwe i znękane. Tak samo na przedmieściach Satú Mare, tam owce wędrowały środkiem drogi numer 19, i tak samo w Suczawie, gdzie w środku miasta pasł się biały koń” – wspominał w „Jadąc do Babadag”. My jechaliśmy do Baia Sprie. Z dziewiczych rajskich wiosek zjechaliśmy do piekła. Z jałowej ziemi straszyły industrialne szkielety zakładów przemysłowych, chwiały się rozwalone kominy, ziemia, w którą wsiąkała niedawno cała tablica Mendelejewa, cuchnęła olejem, tory prowadziły donikąd. Ale i tu obok kolorowego krzyża kobiecina wyprowadzała na pastwisko dwa włochate byki. Pasły się wśród wyrzuconych opon i kłębowiska prętów. Pod sięgającym nieba kominem chłopcy w kolorowych koszulkach grali w piłkę. Uciekliśmy stąd. Pokonaliśmy kilometry górskich serpentyn, by znów wrócić do dziewiczych, zabitych dechami wiosek. Słuchamy radia. Pasmo 92,9 nadaje non stop ludową karpacką muzykę. Ani jednego słowa dziennikarza, żadnej reklamy.
Głowa do góry
W Şurdeşti zadzieramy głowy. Stoimy pod słynnym „drapaczem chmur”. 54-metrowa dębowa cerkiew pw. Świętych Archaniołów do niedawna była najwyższą drewnianą konstrukcją świata. Zbudowano ją bez użycia gwoździ. Zachodzi słońce. Słodkawy zapach gnijących na trawie jabłek miesza się z wonią krowiego łajna i gryzącym dymem jesiennych ognisk. Jesteśmy sami. Przed cerkwią śpi kundel. Wstaje, ziewa, podnosi nogę i sika na zmurszały krzyż. Nie ma żadnych autokarów, wycieczek. Nie słychać trzasku migawek aparatów japońskich turystów. Oni zwiedzają rosłe katedry Zachodu. Rumunia, choć od roku w Unii, jest zapomniana, nie odkryta, dziewicza. I chwała Bogu! Ale i tu ludzie nasiąkają mentalnością MTV. Młodzi coraz rzadziej wdziewają bajecznie kolorowe stroje. Mają schodzone dżinsy i bluzy z napisami: Adidas i Nike. Dlaczego nie ubrałaś się w strój regionalny? – zaczepiamy Elenę na odpuście w Sat-Şugatag. – I don’t like it – uśmiecha się dziewczyna. Przez trzy dni jeździliśmy po malowanych maramuroskich wioskach. Nasze odkrycie? Ludzie pojawiający się znikąd. Stajemy, by podziwiać skąpaną w słońcu dolinę. Wokół żywego ducha. Cisza jak makiem zasiał. Nagle spod ziemi wyrasta chłopczyk. Cieszy się garścią słodkich kukułek. Innym razem zatrzymujemy się przy Ocna-Şugatag. Skradamy się do dziko pasących się koni. Z krzaków wychodzi dziadek. Prosi o fajki. Wyjeżdżamy z Rumunii. Przy samiutkiej granicy biała, wychudzona szkapa ledwo ciągnie wóz załadowany meblami. Siedzący na gratach Cyganie leniwie palą papierosy: Dajcie kilka groszy. Nie, nie dla nas. Dla wychudzonej kobyły! Granica. Pora obudzić się z rumuńskiego snu. Z krainy dzikich gór, pachnących jerozolimskim kadzidłem monasterów i malowanych cmentarzy. Czy to bajka, czy nie bajka, myślcie sobie co tam chcecie…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz