Pospieszne kanonizacje już za życia z jednej strony. Programowa krytyka i chorobliwa niechęć z drugiej. Te dwie skrajności to jedna z przyczyn braku szczerej rozmowy w Kościele. Jedni bronią do upadłego, drudzy - do upadłego kopią.
28.06.2022 13:02 GOSC.PL
„Kiedy wreszcie nikt nie odważy się podnieść ręki na papieża-seniora?”, pyta biograf Benedykta XVI, Peter Seewald. Tak, wiem, że ma powody, by czuć irytację poziomem niemieckich mediów, które w swojego rodaka uderzają programowo od zawsze. A że każdy ma prawo do obrony dobrego imienia – zwłaszcza gdy już nie z krytyką mamy do czynienia, a z prawdziwym amokiem – to nie dziwią emocje obrońców papieża emeryta.
Tyle że i tu łatwo przekroczyć granicę: bo co oznacza zwrot „nie odważy się podnieść ręki”? Czy nie kryje się za tym również przekonanie, że wszelkie pytania, a może i nawet życzliwa krytyka, to od razu uderzenie w człowieka? Dlaczego, gdy pojawiły się wątpliwości co do roli Josepha Ratzingera w kwestii wyjaśniania przypadków nadużyć seksualnych przez duchownych w Niemczech, grupa teologów wystosowała list w obronie Benedykta XVI, udowadniając, że…wielkim teologiem jest? Czy wielki – to prawda – teolog nie mógł po drodze popełnić błędów administracyjnych, personalnych? A jeśli nawet ich nie popełnił, to czy zasadne jest jako dowód w sprawie wykazywać wielkość myśli teologicznej papieża? Wystarczyłoby uczciwie przestudiować raport ws. archidiecezji monachijskiej. I zajrzeć do opinii kancelarii prawnej, z której wynika, że Joseph Ratzinger, jako biskup Monachium, nie wiedział, że ksiądz Peter H. „był sprawcą nadużyć, ani że był zatrudniony w duszpasterstwie”. A w kwestii trzech pozostałych przypadków: „W żadnym z tych przypadków Joseph Ratzinger nie miał wiedzy o czynach lub podejrzeniach dotyczących nadużyć seksualnych popełnianych przez księży. Ekspertyza nie zawiera żadnych dowodów wskazujących na to, że jest inaczej". Czy te szczegóły, które de facto oczyszczają papieża seniora z zarzutów, byłyby znane, gdyby górę wzięła obrona polegająca na kanonizacji za życia, zamiast zmierzenia się z trudnymi faktami?
Czytaj też: Ojciec mówi (i słucha), jak jest
Podobnie z obroną św. Jana Pawła II. Dobrze, że byli i są nadal obrońcy, gotowi wykazać absurdalność wielu zarzutów – prawo do obrony dobrego imienia obowiązuje również po śmierci. Tylko znowu – czy na pewno wszystkiego trzeba koniecznie bronić? Czy słuszne przekonanie, że mówimy o świętym – w tym wypadku już uznanym przez Kościół – jest argumentem, by nie stawiać pytań, których wcześniej nie zadawano, bo „nie wypadało”? Czy historycy mają narzucić sobie cenzurę, zawiesić swój warsztat i całą metodologię, obawiając się, że coś jeszcze może wyjść na jaw?
W tym wszystkim jest jakieś nienaturalne i w gruncie rzeczy niechrześcijańskie przekonanie, że świętość musi oznaczać nieskazitelność; że święty „nie mógł” popełniać błędów (a co dopiero grzechów!); że nie jest zasadnym pytać o nominacje biskupie i kardynalskie w czasie trwania tamtego pontyfikatu, które nie tylko z perspektywy czasu, ale i wtedy wydawały się co najmniej wątpliwe…
Czy inaczej jest z papieżem Franciszkiem? W polskich warunkach trochę inaczej. Bo, jak słusznie zwrócił mi kiedyś uwagę jeden z biskupów, gdy pojawia się krytyka Benedykta XVI i Jana Pawła II – cały polski Kościół staje za nimi murem i wydaje odezwy w obronie ich dobrego imienia. Gdy papież Franciszek od samego niemal początku jest w Polsce nie tyle krytykowany, co zwyczajnie hejtowany – dominuje raczej klimat przyzwolenia czy zrozumienia. Ta dysproporcja jest widoczna gołym okiem. Równocześnie, choć to akurat mniejszość, reakcją na hejt bywa obrona za wszelką cenę wszystkiego, co papież mówi. Między tymi skrajnościami trudno odnaleźć się tym, którzy, owszem, bronią Franciszka przed zupełnie absurdalnymi i programowymi oskarżeniami, ale zarazem nie mają problemu, by poddać w wątpliwość wypowiedzi lub gesty, które trudno zrozumieć i obronić. Ta krytyka – życzliwa i rzeczowa zarazem – wypływa z przekonania, że świętość osobista papieża nie musi wykluczać błędów w ocenie różnych zjawisk i sytuacji.
W ubiegłym tygodniu rozmawiałem długo z prof. Mayrosławem Marynowyczem, prorektorem Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie, dysydentem i więźniem łagrów w czasach ZSRR (cała rozmowa w najbliższym numerze GN, dostępnym od czwartku). Niedawno miał okazję osobiście powiedzieć papieżowi Franciszkowi, co on sam, towarzyszące mu osoby, ale też wielu Ukraińców myśli o reakcji Watykanu na wojnę na Ukrainie. To była bardzo szczera rozmowa. – Część Ukraińców rozumie, że papież nie może zrobić więcej. Ale część spodziewała się więcej i jest krytycznie nastawiona. My, kiedy rozmawialiśmy z papieżem, mówiliśmy wprost, że nie rozumiemy postawy Watykanu, że jest ona dla nas bolesna. Papież powiedział wtedy: ale wszyscy rozumieją, co miałem na myśli. On nie zgodził się z tym, że musi nazywać agresora po imieniu. Ja wiem, że taka jest tradycja watykańska. Ale miałem możliwość powiedzieć papieżowi, że dla nas Ukraińców duchowym przywódcą nie jest głowa państwa Watykan, ale Biskup Rzymu. Powiedziałem: Rozumiemy, że jako głowa państwa nie może Ojciec Święty mówić bezpośrednio przeciwko głowie innego państwa. Ale my potrzebujemy prawdy i sprawiedliwości. A tego możemy oczekiwać od Biskupa Rzymu – mówi prof. Marynowicz. Przyznał mi, że miał z tym problem, czuł rozdarcie, że będzie musiał papieżowi powiedzieć szczerze to, co myśli. Ale dodał również: – Pamiętam, że kiedy ukazały się moje artykuły o nabożeństwie pokutnym, w którym papież zawierzył Rosję i Ukrainę, i o tych krzyżach w Koloseum, ludzie pisali do mnie: dziękuję ci, że teraz już wiem, jak odróżnić zdrową krytykę od wrogości. Zobaczyli, że można być krytycznym, ale nie nastawionym wrogo do papieża.
Dlaczego nie potrafimy w ten sposób rozmawiać w Kościele? Dlaczego taka postawa, jak prof. Marynowycza, wydaje się czymś nadzwyczajnym, a nie jest po prostu sposobem bycia w Kościele? Po co nam pospieszne kanonizacje, rozbudowane apologie zamiast szczerej rozmowy o sprawach nieraz bardzo złożonych? Czasami powodem jest reakcja na hejt i fałszywe oskarżenia. Ale bywa, że powodem jest zwykły koniunkturalizm. I ogólny klimat wychowujący ludzi Kościoła do funkcjonowania w takim sosie nieszczerości i dyplomatycznych gierek. Dajmy sobie z tym spokój. Ani hejt, ani ślepa obrona nie są językiem Ewangelii.
Jacek Dziedzina