Nazwiska agentów SB czasami ktoś ujawnia. Jednak o esbekach, którzy ich szantażem i groźbą łamali, nikt nie ośmielił się mówić. Do zeszłego tygodnia. W Krakowie otwarto wystawę „Twarze krakowskiej bezpieki”.
Patrzę w oczy tajniaków, utrwalone na zdjęciach. Major Sylwester Michnowski, syn Zygmunta, urodzony w 1951 roku, ma grzeczną grzywkę i łagodne spojrzenie. Starszy od niego podpułkownik Henryk Wąsik, rocznik 1927, syn Jana, też wygląda sympatycznie: włożył do zdjęcia garnitur, włosy zaczesał do tyłu. – Obalamy na tej wystawie mit „fizjonomistów”. Bo czy ci panowie wyglądają na zbójów? Nie, oni przypominają raczej spokojnych urzędników... To nie jest tak, że to, czym się zajmowali, możemy od razu poznać po ich oczach – mówi Teodor Gąsiorowski z krakowskiego oddziału IPN. To właśnie IPN przygotował tę wystawę.
Na jej otwarcie przyszli działacze podziemia. Bohaterowie z Armii Krajowej zatrzymywali się przy niektórych zdjęciach funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Słychać było, jak wspominali: „Ten kapitan to była wyjątkowa świnia!”, „Ale tamten major nie był najgorszy, z nim można się było jakoś dogadać!”.
Teodor Gąsiorowski podchodzi jednak do ich ocen ostrożnie. – System pracy tych służb polegał na tym, że przesłuchiwali na przemian „zły policjant” i „dobry policjant” – przypomina.
„Zły” tajniak wrzeszczał na przykład: „Zgnijesz tu, śmieciu! A twoje dzieci z głodu zdechną!”. Tymczasem esbek odgrywający dobrego policjanta kulturalnie przepraszał za kolegę, któremu nerwy zszarpała trudna służba, po czym łagodnie przekonywał: „Niech pan to podpisze, my tego nigdy nie wykorzystamy. Ale proszę nas też zrozumieć, my musimy wykazać się jakimś papierkiem przed przełożonymi...”. – To właśnie przy tych „dobrych policjantach” najwięcej ludzi złamało się i podpisało zobowiązanie do współpracy. A wtedy ci funkcjonariusze przestawali być wobec złamanego tacy mili – mówi Gąsiorowski.
Łamacze palców
Nazwiska aż 350 oficerów UB i SB przewijają się na tej wystawie. Piastowali w krakowskiej bezpiece kierownicze stanowiska. Czasem to samo nazwisko noszą różni ludzie, mężczyźni i kobiety. To ślad po tym, że czasem zawód tajniaka uprawiały... całe rodziny. Można też popatrzeć na twarze szefów wydziału IV, którzy śledzili Karola Wojtyłę. – Czy ludzie z tych zdjęć osobiście wyrywali ludziom paznokcie w latach 40. i 50.? – wskazuję rząd fotografii. – Nie musieli. Mieli od tego podwładnych. Choć zdarzało się, że sam też brali udział w przesłuchaniach – odpowiada Gąsiorowski.
Metody działań tajniaków zmieniały się z upływem lat. Za życia Stalina na porządku dziennym było łamanie przesłuchiwanym palców albo podpiekanie ich zapaloną benzyną rozlaną pod nogami. Później jednak SB zaczęło zatrudniać ludzi lepiej wykształconych, którzy osiągali lepsze efekty bez stosowania tortur fizycznych. Wielu ukończyło kursy z psychologii. Okazało się, że czasem wystarczy komuś zagrozić, że nie skończy studiów albo że przestanie być dyrektorem. Oraz że u niektórych donosy można po prostu kupić. Sporo ludzi sprzedało się Służbie Bezpieczeństwa zaledwie za paszport.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak