Gruchnęła wiadomość, że na nasze głowy spadnie amerykański satelita szpiegowski. Satelita wielkości autobusu i ważący dwie tony popsuł się.
Teraz systematycznie obniża swój lot, a to oznacza, że w pierwszym tygodniu marca może spaść na Ziemię. Amerykanie nie chcą do tego dopuścić, bo w zbiornikach satelity znajduje się spory zapas trującego paliwa – hydrazyny. Gdyby cały pojazd wszedł w ziemską atmosferę, jest pewne prawdopodobieństwo, że hydrazyna skaziłaby niewielki obszar w miejscu, w którym spadłyby spalone resztki. Jedynym sposobem, by do tego nie dopuścić, jest zestrzelenie satelity, rozerwanie go na tysiące drobnych kawałków, które w atmosferze spalą się całkowicie.
Satelita zostanie zestrzelony rakietą wystrzeloną z pokładu jednego z amerykańskich niszczycieli. Siła uderzenia będzie porównywalna do kolizji z ważącą 10 ton ciężarówką… poruszającą się z prędkością 1000 km/h. Najlepszy moment do operacji to okres między 19 a 26 lutego. W chwili strzału będzie się on znajdował na wysokości około 200 km nad poziomem morza. Jego szczątki spadną wtedy… no właśnie, nie wiadomo gdzie. Mogą spaść między 58,5 stopniem szerokości geograficznej północnej i 58,5 południowej.
A to znaczy, że za wyjątkiem północnych części Kanady i Rosji oraz krajów skandynawskich problem dotyczy dokładnie wszystkich. W tym Polski. Ryzyko, że satelita z trującym ładunkiem spadnie nam na głowę, jest minimalne. Gdyby nie udało się go zestrzelić za pierwszym razem, w pogotowiu mają czekać jeszcze dwie rakiety na innych niszczycielach. Jeżeli uda się go tylko lekko uszkodzić, albo po trzech próbach nie uda się go trafić w ogóle, jest zaledwie1 proc. szansy, że spadnie na tereny zamieszkane. Pamiętajmy, że ten 1 proc. dotyczy prawie całej powierzchni ziemskich lądów, a nie tylko Polski.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
W Polsce - komentarz Tomasz Rożek