Gdy Vaclav Havel wystąpił w Krakowie z postulatem przysłania do Polski zagranicznych obserwatorów, aby nadzorowali nasze wybory, zarówno politycy PiS, jak i Platformy jednym głosem protestowali przeciwko temu pomysłowi.
Wskazywano słusznie, że jest to element czarnej kampanii wizerunkowej, utrwalającej w społeczeństwach na Zachodzie przekonanie, że demokracja w Polsce jest zagrożona. Taki obraz tworzy zresztą pracowicie od wielu miesięcy część wpływowych, światowych mediów.
Teraz, gdy nastąpiła eskalacja tych działań, w postaci wniosku OBWE, opinie polityków nie były już tak solidarne. Na wiecach Platformy grzmiano, że należy wpuścić obserwatorów, gdyż nie mamy nic do ukrycia. To fałszywe rozumowanie. Nie w tym rzecz, aby ktokolwiek chciał coś w Polsce ukrywać. Nie pojawiły się zresztą żadne sygnały wskazujące na to, że wybory mogą być przez kogokolwiek sfałszowane. Chodzi wyłącznie o to, aby pokazać światu, że Polacy sami potrafią korzystać z demokratycznych procedur, bez dwuznacznych podtekstów, że może jednak lepiej ich czujnie obserwować.
Niestety, także rządzący zaczęli używać retoryki, która pogłębia tylko zamęt. Diagnoza premiera Kaczyńskiego, że zwycięstwo opozycji będzie nowym stanem wojennym, jest zupełnie oderwana od rzeczywistości. W wyborczej demagogii czołowe partie zupełnie nie troszczą się o to, jakie skutki będą miały ich słowa poza granicami kraju. Polscy politycy nie powinni się godzić, aby misje zagranicznych obserwatorów pogłębiały w świecie wrażenie, że w Polsce demokracja jest zagrożona. Nie należy także bez potrzeby odwoływać się do dramatycznych faktów z innej epoki i czynić z tego zawołanie wiecowe.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
W Polsce - komentarz Andrzeja Grajewskiego