Unia Europejska chce być światowym liderem w ochronie środowiska. Chce dać prztyczka w nos Ameryce, która uważana jest (chyba nie do końca słusznie) za ekologicznego barbarzyńcę. Unia ma być inna. Ma redukować emisję CO2, ma się rozwijać, ale równocześnie oszczędzać środowisko.
Czy to w ogóle możliwe? No cóż, sprawa jest złożona, bo w Unii najszybciej rozwijają się gospodarki nowych krajów, w tym Polski. Jeżeli odgórnie nałożone rozporządzenia komukolwiek zaszkodzą, to właśnie nowym członkom wspólnoty, a nie starym. Jedni twierdzą, że tak musi być, że ktoś powinien się poświęcić dla ochrony środowiska, bo to ono jest nadrzędną wartością. Są też i tacy, którzy twierdzą, że łatwo poświęcać innych, gdy samemu ma się już autostrady, nowoczesne fabryki, produkt krajowy brutto przewyższający średnią europejską, a bezrobocie znacznie poniżej kreski.
Na pozór system handlu emisjami ma same zalety. Nadrzędna instytucja (Komisja Europejska) decyduje, ile milionów ton CO2 może wpuścić do atmosfery każdy kraj Wspólnoty. Gdy chce więcej, brakujące „tony” może kupić na wolnym rynku. Gdy ma ich z kolei za dużo, może sprzedać na wolnym rynku. Za dużo mają ci, którzy np. poczynili ekologiczne inwestycje. Sprzedając swoje limity innym, zostają nagrodzeni. Idea jest szlachetna, ale… Kto ma pieniądze na proekologiczne inwestycje? Ano bogaci. Oni przez system są nagradzani i w istocie zarabiają na tym, że zdążyli się rozwinąć, zanim w życie weszły regulacje ograniczające emisję. Z kolei biedniejsi, którzy starają się dogonić europejską średnią, są karani.
Ich rozwój obarczony jest dodatkowym kosztem. Kosztem kupowania pozwoleń na emitowanie CO2. Jeżeli ich na to nie stać, muszą tak ograniczyć produkcję, by zmieścić się w narzuconych limitach. To niejedyna wada systemu. W istocie zamiast ograniczać, może on w skali całego globu powodować wzrost ilości CO2 w atmosferze. Weźmy emitujące dużo dwutlenku węgla cementownie. Te polskie albo ograniczą produkcję, albo będą wytwarzać droższy produkt. W jednym i drugim przypadku tańszy cement kupimy za granicą. Może w Chinach, a może na Ukrainie. Tych krajów nie obejmują limity emisji. Tamtejsze fabryki są starsze, a więc dla środowiska mniej przyjazne, poza tym transport cementu do Polski spowoduje… emisję CO2. Sytuacja jest idiotyczna. Bruksela się ucieszy, bo Unia kosztem Polski ograniczy emisję CO2, a tak właściwie tego gazu będzie więcej. Podobnie schizofreniczny scenariusz dotyczy wielu gałęzi przemysłu w wielu krajach Unii. W Czechach, na Łotwie czy Estonii.
Polska poprosiła Brukselę o pozwolenie na emisję 284,6 mln ton CO2 w latach 2008–2012. Dostaliśmy pozwolenie na 208 mln ton, czyli o 27 proc. mniej. Ministerstwo Środowiska twierdzi, że na pewno nie zmieścimy się w tych limitach. Ekonomiści oceniają, że będzie nas to kosztowało przynajmniej 1 proc. wzrostu gospodarczego i wzrost bezrobocia. Limity zostały ustalane względem roku 2005, ale ten akurat rok był rekordowo ciepły (a więc zużyliśmy mniej niż zwykle energii). Poza tym wtedy nasz wzrost gospodarczy był o kilka procent mniejszy niż dzisiaj. Rząd odwołał się od unijnych decyzji i poprosił, by skarga została rozpatrzona w trybie przyspieszonym. Niestety, trybunał się na to nie zgodził.
Za kilka miesięcy, wraz z nowym rokiem, zaczyna się okres, w którym będą obowiązywały nas nowe, bardziej restrykcyjne limity. Na rozpatrzenie sprawy w trybunale będziemy czekali przynajmniej 3 lata. A to oznacza, że nawet jeżeli wygramy… to i tak przegramy. Zanim zapadną jakiekolwiek decyzje, będziemy musieli dostosować się do narzuconych limitów. Ta procedura w praktyce uniemożliwia dochodzenie swojego. A podobno takie praktyki dzieją się tylko w Polsce.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek