– Słuchaliśmy ryku wody, która ocierała się o dom i do rana w czwórkę odmawialiśmy Różaniec – wspomina Gerard Kosorz z Raciborza. Właśnie mija dziesiąta rocznica gigantycznej powodzi w dorzeczu Odry.
To, co działo się w lipcu 1997 r. nad Odrą, nie mieściło się w głowie nawet specjalistom od gospodarki wodnej. – Pamiętaliśmy wielką powódź z 1985 r. Ale wtedy woda płynęła równo z tamtą jezdnią – Józef Klepacz, dyrektor raciborskiego inspektoratu Regionalnego Zakładu Gospodarki Wodnej, pokazuje ulicę biegnącą wzdłuż Odry. – Tymczasem 7 lipca 1997 r. wody było tu jeszcze o 2,5 metra więcej! – mówi. Masy wody przykryły wodowskazy i płynęły ponad nimi. Zaczęło się od wielkich opadów w dorzeczu Odry. W cztery dni spadło więcej deszczu, niż wynosi średnia roczna.
Jak bomby atomowe
Gerard Kosorz mieszka w Raciborzu pomiędzy Odrą a kanałem Ulgi. Trochę wody pojawiło się tam 7 lipca już około godziny 14.00. Do akcji ruszyli strażacy. – Chcieliśmy z sąsiadami zabezpieczać workami z piaskiem okienka piwniczne... – wspomina tamtą chwilę Gerard Kosorz. – Ale wtedy jeden starszy strażak odpowiedział: „Co??! Ludzie, wy wynoście meble z parteru na piętro!”. Nie uwierzyliśmy mu – wspomina.
Kosorze wypili spokojnie z córką i zięciem kawę. Wreszcie bez pośpiechu wynieśli na górę pierwszą meblościankę. Więcej nie zdążyli. – Próbowałem jeszcze odkręcić pralkę. Proszę córkę: „Przynieś z piwnicy klucz dziesiątkę”. Ale piwnica już była zalana – mówi pan Gerard. Drogą płynęła pierwsza fala brudnej wody. Niosła belki, śmieci, wielkie beczki, toczyła po dnie wyrwane z drogi kamienie. Sąsiad Kosorzów właśnie wracał z pracy. Podchodził do domu, widział żonę w oknie. I wtedy fala go zniosła. Dotarł do budynku pobliskiego baru. Resztę dnia i noc przesiedział tam na barowej ladzie z kilkoma innymi rozbitkami.
To była najstraszniejsza noc w życiu dla tysięcy ludzi nad Odrą. – Z sąsiadami dawaliśmy sobie znaki świeczkami, że jesteśmy, że jeszcze żyjemy – mówi Gerard Kosorz. Zaczął się naprawdę bać, gdy z parapetów odpłynęły doniczki. Powyżej parapetów jego dom miał słabszą zaprawę, którą mogła wymyć woda, rycząca pod oknem.
Nagle zaczęły wybuchać piece w pobliskich Zakładach Elektrod Węglowych. Ludzie porównywali to do wybuchów bomb atomowych, bo w upiornym czerwonym poblasku widzieli formujące się grzyby nad miejscami eksplozji. – Słyszeliśmy wielki krzyk pracowników ZEW-u, którzy do końca próbowali ratować zakład. Baliśmy się, że są poparzeni – wspomina pani Elżbieta, żona Gerarda. – Od tego ognia woda wokół nas zrobiła się czerwona. To był przerażający widok, przywodziło mi to na myśl sądny dzień – dodaje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak