Kiedyś przyszedł do ośrodka rybak: – Masz tu, ojcze, ryby dla dzieciaków. Ale czy pozwolisz, żebym wziął do chałupy pięć? Bo to widzisz, postawiłem rano sieci. Cztery dla kolonii, jedną dla swojej rodziny. Wasze wszystkie pełne, moja jedna pusta...
W Jastarni wszyscy wiedzą, gdzie leży ośrodek. Choć przyjezdni czasem pytają: „gdzie jest ten ośrodek świętego Konkola?”. No bo jeśli coś ma czyjeś imię, to pewnie zmarłego. A najlepiej, żeby był świętym.
Ośrodkowych, domków jest kilkadziesiąt. Niektóre bardzo stare, inne nowsze, choć o komforcie nie można mówić. Bo nie o komfort tu chodzi. W centrum ośrodka – kaplica. Mała, drewniana. Żeby na Mszy św. pomieścili się wszyscy: dzieciaki i jastarniccy turyści, na zewnątrz rozkłada się koce.
Wysoki, brodaty ksiądz, mówi niedzielne kazanie: – Człowiek idzie na plażę, leży, leży. Słońce operuje. Człowiek robi się coraz bardziej przymulony, wraca z tej plaży jak nieprzytomny. Wraca do domu i boli go głowa, piecze całe ciało. Ale potem okazuje się, że ciało brązowieje. Że człowiek robi się piękniejszy, jest wypoczęty. I tak jest z opalaniem w Bożej miłości. Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu najpierw po prostu jesteśmy z Bogiem. Boża miłość powolutku nas opala. A potem boli i piecze, bo Boża miłość obnaża nasze zranienia. No i schodzi z nas stara „skóra”. I okazuje się, że jesteśmy piękniejsi, lepsi, uleczeni. Opalajcie się do woli... Ojciec Konkol (jeszcze bez aureolki) kończy kazanie. Chociaż gorąco, nikt nie spieszy się na plażę.
Zamiast Nowej Zelandii
Edek Konkol urodził się w samym centrum Jastarni, tuż obok kościoła. Może ta bliskość nauczyła go ufać? A może Bałtyk nauczył go mocno stąpać po ziemi, przy jednoczesnym patrzeniu w niebo?
Jak wszystkie tutejsze dzieciaki dobrze znał Bałtyk. Kiedyś, gdy pływali z kolegą, przyszedł prąd. Porwał ich aż do Chałup. Uratowali się, bo wiedzieli, że z żywiołem się nie wygra, że trzeba mu się poddać i oszczędzać siły. I to ich pewnie jeszcze uratowało, że jastarnickie matki zawsze polecały dzieci Najświętszej Panience. Same nie dałyby rady... Edek dorósł i postanowił: zostanę misjonarzem. Wyjechał z Jastarni do seminarium ojców werbistów. Wiedział, że będzie prowadził misje w Nowej Zelandii. Pięć lat uczył się, jak nawracać. To była jego misja i jego marzenie. Ale po święceniach decyzja przełożonych była twarda: „zostajesz w kraju”. – Cały czas myślałem: „w takim razie jaki jest Twój plan, Boże? Szefie, o co ci chodzi?” – opowiada niskim, tubalnym głosem o. Edward. Jego kaszubskie „jo” przeplata się z podlaskim zaśpiewem. Ponad dwadzieścia lat w Białymstoku robi swoje.
Była połowa lat 80. – Gdy wracałem jako młody wikary na pierwsze wakacje, zatrzymałem się w Warszawie, u sióstr miłości. Jedna z sióstr poprosiła mnie, żebym namaścił chorego. Okazało się, że chorym jest bezdomny z kanałów. Potrzebował stałej opieki, ale szpitale nie potrzebowały kloszarda. – Zostałem z nim. No jasne, że rodzice nie wiedzieli, gdzie jestem – wspomina. – Jakby wiedzieli, zaraz by się ktoś po mnie zjawił... Dwa miesiące wakacji minęły na pielęgnacji chorego, poznawaniu bezdomnych, jedzeniu posiłków w zakonnej jadłodajni dla ubogich i rozmowach z Bogiem. – Nieźle Szef to sobie wymyślił. Nieźle mnie podszedł... Bóg jest sprytny! Gdy wróciłem, poprosiłem o możliwość pracy z bezdomnymi i narkomanami w Polsce. Tym razem przełożeni zgodzili się. Wcześniej jednak o. Edward uczy się podstaw resocjalizacji i psychologii. O terapii i mechanizmach uzależnień wie niewiele. Trafia do Białegostoku. Wokół niego pojawiają się ludzie, którzy chcą pomóc. Powoli docierają do białostockich narkomanów i przecierają nieprzetarte szlaki. – Szliśmy zawsze we dwóch. Gdy terapeuta Wojtek rozmawiał, ja w ciszy odmawiałem Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Byliśmy po prostu tak bezradni, że musieliśmy kurczowo uczepić się Boga.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska