Zasnął 4 września 1988 r. Obudził się po 6820 dniach i wymówił imię swojej żony. To cud, który zawdzięczam żonie – mówi.
Jan Grzębski po 19 latach obudził się ze śpiączki. Żaden lekarz nie wierzył, że jest to możliwe. Wiary nie traciła tylko jego żona, która opiekowała się nim przez cały czas. Zachorował po wypadku. Pracował na kolei jako ustawiacz. Tego dnia przygotowywał pociąg towarowy do odjazdu. Jeden z wagonów miał uszkodzoną burtę, która uderzyła go w tył głowy. – Wtedy uderzył twarzą w żelazną konstrukcję i stracił prawie wszystkie zęby – wspomina żona. – Lekarze w szpitalu zajęli się wstawianiem zębów, a głowę zostawili.
Po wyjściu ze szpitala Jan Grzębski starał się jak najszybciej wrócić do pracy i wypełniać sumiennie wszystkie swoje obowiązki. Tym bardziej że przy czwórce dzieci wydatków było sporo. Zaczął się jednak dziwnie zachowywać. – „Uprzejmi” koledzy donosili mi, że Janek zaczął pić – wspomina pani Gertruda Grzębska. – Z początku na niego krzyczałam, lecz po jakimś czasie zorientowałam się, że mąż wcale nie pije. Często tracił przytomność, nie wiedział, co się dzieje i gdzie się znajduje. Zaczęły się kłopoty w pracy. Dostał nawet naganę za zaniedbywanie obowiązków.
– Kiedyś odwieźli męża do izby wytrzeźwień i trzeba zapłacić za pobyt. – Chcieli go zwolnić dyscyplinarnie, czekali tylko na wyrok kolegium do spraw wykroczeń. Na szczęście lekarz zalecił zbadać Jankowi krew, bo był zbyt słaby, by dmuchnąć w balonik. Badanie wykazało, że nic nie pił i uniewinnili go. Ale wtedy zdałam sobie w końcu sprawę z tego, że jest bardzo chory – wspomina ze łzami w oczach pani Gertruda. Najpierw paraliż, potem utrata wzroku, wreszcie śpiączka. Lekarze rozkładali ręce, mówili, że już za późno na ratunek, bo w mózgu odkryli zmiany nowotworowe. – Mówili, że skonam, lecz się nie dałem i żyję – mówi z zawadiackim uśmiechem pan Jan. – A to wszystko dzięki mojej kochanej żonie. Tylko ona wierzyła, że się obudzę.
Rodzice nauczyli mnie miłości
– Często szlochałam i prosiłam Boga o wsparcie – wyznaje pani Gertruda. – Płacząc z bezsilności mówiłam: Boże, pomóż mi. Wtedy mąż również płakał. Łzy wielkie jak grochy spływały mu po twarzy. Od razu przestawałam myśleć o sobie i zaczynałam go pocieszać. Do znudzenia powtarzałam mu: „Nie martw się Jasiu, jakoś to będzie” i sama zaczynałam w to wierzyć. Pani Gertruda mówi, że szacunku do przysięgi małżeńskiej i drugiego człowieka nauczyli ją rodzice. – Przyrzekałam miłość w zdrowiu i chorobie – dodaje – więc nigdy mi do głowy nie przyszło, by oddać męża do jakiegoś domu czy szpitala.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Julia Markowska