Znają go jadący autostradą z Katowic do Krakowa. Stoi przy siatce i gra na akordeonie weltmeister, co znaczy „mistrz świata”. Sam jest mistrzem świata w radzeniu sobie z dolegliwościami. To granie pomaga mu zwalczać ból.
Stanisław Tulipan mieszka z żoną 70 metrów od autostrady. Kiedy ją budowali, postawił flaszkę komu trzeba, żeby, broń Boże, nie przecinała z lewej strony ich pola i lasku. Bo wtedy by im pod samym oknem przejeżdżały auta. Dziś i tak widać, jak śmigają na górce. Stale słychać ich szum, choć to koniec Jaworzna, prawie pola, droga na nowoczesne wysypisko śmieci. Czasem, kiedy zima zadmucha, nie można się stąd wydostać. – Koniec Śląska, początek Małopolski, albo odwrotnie – śmieje się Tulipan.
Co dzień rano idzie pod siatkę, uniemożliwiającą zwierzętom wtargnięcie na autostradę, i gra. To pomaga mu rozruszać palce i ramiona, zbolałe i zastałe od chorego kręgosłupa. Nie odchodzi daleko, tu mu bezpiecznie. Nawet jak się przewróci na trawę, nic nie może mu się stać. Nieraz stoi przy reklamie „Lotnisko-Kraków”. Ten kawałek łąki to też jego lotnisko. Dzięki swoim obertasom, poleczkom, kujawiakom albo pieśniom kościelnym na kilkadziesiąt minut odlatuje stąd w lepszy świat. Przejeżdżający nie słyszą, jak gra. Jak w niemym filmie widzą jego ruchy i akordeon. – Idę tam dla siebie – mówi. – Teraz głogi kwitną, jak ja lubię ten zapach. Przedtem psy latali popuszczane, teraz ptaki tylko słuchają. Uczę je śpiewać. Nieraz mówię wnuczce: „Słuchaj, przyszedł drozd i nam docina”. Z tej autostrady spaliny idą, ropa, gaz, benzyna, nieraz tak zawieje, że mi akordeon przestaje grać. A wtedy stoję jak strach na wróble.
25 lat na dole
Och, dziewczyno, ty mnie nie znasz, A ja z Bieszczad jestem bednarz
Tę piosenkę ze swoich stron śpiewa pewnym, melodyjnym głosem. Szkoda, że znający go z widzenia na autostradzie nie mogą jej usłyszeć. Mamy szczęście – przyjechaliśmy na świętego Stanisława, w dzień jego imienin. No to gospodarz gra nam przy stole. Imieniny obchodzi w maju, ale urodził się 4 kwietnia 1950 w Solinie. Choć ma 57 lat, żartuje, że skończył 95, bo życie go doświadczyło. Kiedy wybiera się w rodzinne strony, to na pytanie: „Gdzie jedziesz?” odpowiada: „Na niedźwiedzie, w Bieszczady”. Dwa lata odsłużył w wojsku, w 40. Pułku Artylerii w Jarosławiu. W „Gromadzie Rolniku Polskim” przeczytał, że na południu kraju potrzebują chętnych do pracy na kopalni. – Ojciec dwa konie zaprzągł do wozu i do Jarosławia mnie odwiózł. Koła drzewianne skrzypiały na sprychach. U nas nie było delicyj i dziś też bieda jest.
Znalazł robotę w Jaworznie w elektrowni „Jaworzno”. – Potem już żech poszedł na kopalnię. Teraz „Piłsudski”, przedtem była „Kościuszko”, szyb „Bierut” – nazwy się zmieniały. Na koniec trafił do „Jana Kantego”. – Tam lepsze pieniądze były, ale teraz jej już nie ma, plantacja. 25 lat przepracował na dole. W świątek i piątek, w wilgoci, bo ze ścian się lało, choć nie skierowali go na sam przodek. Na koniec dostał zegarek i dyplom. – Nagle mi serce nawaliło, skoczyło ciśnienie, zawieźli mnie do szpitala w Ochojcu. Potem się zepsuł kręgosłup, bo człowiek ciężary na dole nosił. Jak tu przyjechał ze wschodu, to wio, niech ciągnie, chłop chowany na plackach pieczonych na blasze. Łopatą „sercówą” się robiło, w nerwach się chodziło. Teraz kręgosłup blokuje chodzenie. W nocy nie da się spać, nieraz z łóżka zlecę jak wiatrak połamany. Stale na lekach człowiek. Najgorzej z sercem. Poddać się operacji, nie poddać się? Ale żyje się do przodu. Każdy jeden dzień witam z radością. I to granie mnie trzyma. Jak to śpiewają: „Zagraj mi, piękny cyganie”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych