Mężczyźni leżeli w kałużach zmieszanej, ciepłej krwi. Krwią ociekały ściany i meble. – Nigdy tego widoku nie zapomnę – mówi Barbara Jośko, pielęgniarka. 16 grudnia przed 25 laty pracowała jak w szalonym transie, żeby przynajmniej zatamować krew, która tryskała z przestrzelonych ciał górników z kopalni „Wujek”.
Wnosili ich jednego po drugim, kilkudziesięciu. Brakło już dla nich miejsca na podłodze. Opieraliśmy ich plecami o ściany, o szafy. Trudno było między leżącymi przejść – wspomina Barbara Jośko.
Wśród rannych mężczyzn, opartych plecami o ścianę, był ślusarz Stanisław Płatek, przywódca strajku. Siedział półprzytomny. Słuchał, jak lekarze za ścianką dramatycznie walczą o życie któregoś z jego kolegów. Nie udało im się, kolega umarł. – Jak nam przynieśli pierwszego zabitego, nie umiałam uwierzyć. Myślałam: potraktują naszych gazami, pałami. W życiu bym nie pomyślała, że będą strzelać – kręci dziś głową pani Barbara. Mija ćwierć wieku od masakry, którą urządzili w Katowicach w stanie wojennym komuniści z ekipy Jaruzelskiego.
Siekierą w drzwi
Ta historia zaczęła się w niedzielę 13 grudnia, po północy. Milicjanci i esbecy obudzili całe osiedle, zajeżdżając całą kolumną wozów pod blok Jana Ludwiczaka. To był przewodniczący „Solidarności” w kopalni „Wujek”. Porąbali mu drzwi siekierami, wdarli się do środka i wywlekli go z mieszkania, na oczach śmiertelnie przerażonych dzieci i żony.
Kiedy ta akcja dopiero się zaczynała, z kopalni przybiegło dwóch górników, żeby ratować swojego przewodniczącego. Ich krew zakrzepła w malowniczych strugach na klatce schodowej przed drzwiami. Milicjanci tak ich bili, że jeden z nich, „sygnalista” obsługujący kopalnianą windę, stracił przytomność.
Podobne tragedie rozegrały się tej nocy w wielu miejscach w Polsce. Górnicy stanęli więc przed dylematem: czy milczeć i pokornie pozwolić milicji pojedynczo się powybierać, jak cukierki z koszyka, czy może nie dać się zaprowadzić jak owce na rzeź, tylko razem zaprotestować przeciw stanowi wojennemu?
Górnicy podjęli decyzję o świcie 14 grudnia, w poniedziałek. Zebrali się w łaźni łańcuszkowej. Sala wrzała. Nagle na ławkę wskoczył Stanisław Płatek. Opowiedział, co milicja zrobiła Ludwiczakowi. Górnicy wołali do niego, że nie zaczną pracy, dopóki Ludwiczak nie wróci. Szybko wybrali nowych przedstawicieli.
Rozmawiać z władzami poszli Stanisław Płatek i dwaj energiczni cieśle górniczy: Adam Skwira i Jurek Wartak. Wkrótce górnicy na wiecu do żądania zwolnienia Ludwiczaka dodali jeszcze jeden ważny postulat: „znieście stan wojenny!”. Zagłosowali za tym... jednogłośnie.
Tymczasem w okolicznych zakładach milicjanci i zomowcy masakrowali pałkami strajkujących ludzi. Górnicy z „Wujka” wiedzieli, że ich kolej nadchodzi. Zaczęli więc z zapałem wznosić barykady. Zapraszali do siebie proboszcza z pobliskiej parafii św. Michała w Katowicach Brynowie. – Obrazem, który najbardziej mi utkwił z tych dni, była Msza święta w naszej łaźni łańcuszkowej, w niesamowitej scenerii – wspomina dziś Stanisław Płatek. – Nad naszymi głowami wisiały na łańcuchach ubrania robocze. A na dole stał stół przykryty obrusem i nasz krzyż misyjny. Stolik był naszym ołtarzem – mówi.
Stanisław patrzył szeroko otwartymi oczami na ogromny tłum mężczyzn, którzy przystępowali do sakramentów. Żeby nie brakło hostii, ksiądz Henryk Bolczyk dzielił je na połówki, a w końcu nawet na ćwiartki. A rzeka twardych facetów podchodzących do Komunii nie zmniejszała się. – Jako chłopak byłem co prawda ministrantem, ale potem nadszedł czas młodości i buntu – wspomina Stanisław Płatek. – Chodziło się do kościoła, ale sporadycznie. W czasie strajku byłem już po powrocie do Kościoła, po ślubie kościelnym i chrzcie dziecka. Ale ta wiara nie była ugruntowana. Jednak niesamowity widok tych ludzi łaknących Ciała Chrystusa zmieniły mnie na zawsze – mówi poważnie.
We wtorek 15 grudnia milicja osłaniana przez wojsko uderzyła na górników strajkujących w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu. Padły strzały, byli ranni. Tego samego dnia górnicy z „Wujka” poprosili swojego księdza o absolucję generalną: rozgrzeszenie udzielane w niebezpieczeństwie śmierci. Kilka tysięcy mężczyzn odmówiło na kopalnianym placu akt żalu. Potem, w nagłej ciszy, nad tłumem poniósł się głos księdza Bolczyka, wygłaszającego formułę powszechnego rozgrzeszenia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak