Sąd bardzo rzadko przyznaje prawo do opieki nad dzieckiem mężczyźnie. Prawie zawsze oddaje dziecko matce. Najczęściej taka decyzja jest rzeczywiście najlepsza dla dobra dziecka. Jednak czasem bywa inaczej.
O takich pomyłkach rzadko donoszą media. Chyba że dojdzie do jakiejś spektakularnej tragedii. Jak przed pięcioma laty, gdy w Warszawie zabito 4-letniego Michałka. Mordercą był konkubent jego matki, Robert K. Razem z kolegą rozhuśtali Michałka za ręce i nogi i wrzucili do Wisły, choć przerażony chłopczyk wołał do zabójcy: „tato, tato!”. Morderca powiedział policji, że zabił na polecenie matki dziecka.
W drugiej instancji matka została uniewinniona. Jednak świadkowie zeznawali w procesie, że zawsze odnosiła się do swojego synka bardzo zimno, że nie widziano, żeby go kiedyś przytulała. W przeciwieństwie do prawdziwego ojca Michałka, który często się z dzieckiem spotykał i okazywał mu miłość.
Niepełna wiedza sądu
Jeśli sprawa nie kończy się tak strasznie, zwykle w ogóle o dramacie dzieci z rozbitych małżeństw nie słyszymy. Czasem tylko gdzieś powstanie film o ojcu, który jest bez szans na wygraną w sądzie walkę o dziecko – jak amerykański „Sprawa Kramerów”, czy polski „Tato” – gdzie ojciec walczy o dziecko z matką chorą psychicznie.
To oczywiste, że matki znacznie częściej niż ojcowie mogą zapewnić dziecku miłość i dobrą opiekę. Jednak czasem zdarza się inaczej. Czy więc sądy rodzinne nie działają zbyt automatycznie, prawie zawsze oddając opiekę nad dziećmi matkom?
– Na ogół wiedza sądów jest zbyt ograniczona, niepełna i niewystarczająca, żeby wydać dobrą decyzję w sprawie opieki nad dzieckiem – ocenia Elżbieta Pomaska z Komitetu Ochrony Praw Dziecka. – Ośrodki Rodzinne wydają swoją diagnozę dla sądu już po jednym spotkaniu ze stronami! A jedno spotkanie to za mało, żeby terapeuta wyrobił sobie właściwą opinię. Osoby, które tam przychodzą, są w stanie wzburzonych emocji, chcą przede wszystkim wyrazić swój żal i pretensje – mówi.
Pani Elżbieta przed laty często prowadziła całe serie spotkań dla małżonków, którzy zamierzali się rozwieść. – Dzisiaj mało kto w Polsce takie mediacje przeprowadza – żałuje. – Najpierw długo wysłuchiwaliśmy obu stron. Potem zapraszaliśmy tych ludzi wspólnie. I pilnowaliśmy, żeby w czasie spotkania naprawdę się słuchali, a nie tylko mówili. Oni nieraz dopiero wtedy sobie uświadamiali, jak ogromne ta druga strona odczuwa poczucie krzywdy. Najczęściej ci ludzie dochodzili do porozumienia przynajmniej w jednej kwestii: żeby rozwiązywać swój spór w taki sposób, który oszczędzi cierpienia ich dzieciom – wspomina.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak