Kiedy rano przyjeżdżam do szpitala, hol jest już pełen ludzi. Ustawiam się w kolejce do laboratorium. Dwie godziny czekania w jednej kolejce, potem jeszcze dwie kolejki... Tak jest zawsze.
Pacjentów nie ubywa. Wszyscy czekają spokojnie, nikt się nie awanturuje, nie licytuje swojej choroby, godzin czekania, wyjątkowej sytuacji, niesprawiedliwości, jak zwykle w kolejkach do lekarzy. Pewnie dlatego, że wszyscy chorują na jedną chorobę, której już nikt nie przelicytuje. Czasem tylko, kiedy ktoś nowy usiłuje podgrzać atmosferę, z ust starych pacjentów pada: Proszę pani, przecież my wszyscy mamy raka, nikt tu z grypą nie przyszedł...
Piętro niżej, w przychodni, rozgrywają się dramaty. Tam wielu przychodzi pierwszy raz, z duszą na ramieniu, wyrwanych ze zwykłego biegu życia. My, na piętrze, siedzimy już w środku czyśćca, czas płynie dla nas już inaczej. Nasze dni odmierzają dwa zegary: jeden równo – od chemii do chemii, drugi – wypisany w wynikach kolejnych badań – to je kurczy, to rozciąga... Nasza kolejka jest stacją, z której wsiadamy do pociągów. Nikt nie wie, czy na następnej wysiądzie bliżej śmierci, czy bliżej życia. Między nami siedzą tacy, którzy leczenie mają dawno za sobą i teraz przychodzą tylko na kontrolę. Są świadkami życia. Ale zdarza się, że patrzymy w milczeniu, jak z oddziału obok wychodzi ubrana na czarno rodzina z dużą torbą – rzeczami po jednym z nas. To świadkowie śmierci.
Nie trwamy tu biernie. Walczymy o życie, tylko... nie w sztabie generalnym. Nie do nas należy strategia na tej wojnie. Możemy tylko wygrywać niektóre bitwy. Mamy swoich bohaterów: jeden z nas walczy już drugi raz w ciągu dwóch lat. Tym razem nowotwór rozwija się szybciej i nic sobie nie robi z kolejnych chemii. Ale on się nie poddaje, tryska życiem, radością, spontaniczną życzliwością. Wierzy, że wygra. Spotkaliśmy się kiedyś wzrokiem, zobaczyłam człowieka przemienionego. Bo w naszym czyśćcu jest nie tylko strasznie. W tym bólu i walce rodzi się powoli nowy człowiek, który w oczach ma łagodność Baranka. Szczęśliwi, którzy przechodzą przez cierpienia coraz bardziej przemienieni...
Wielu z nas miota się w buncie – na oddziale kładą się zwykle tyłem do drzwi. Wielu ucieka od choroby. Niektórzy nawet twierdzą, że przyszli do naszego szpitala „na kręgosłup”. Spoglądamy wtedy na siebie znacząco, ale kto miałby odwagę brutalnie sprowadzić ich na ziemię? Są wreszcie tacy, którzy idą ku śmierci wielkimi krokami. Ze strachem, w panice, z rezygnacją, a czasem z determinacją.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
s. Małgorzata Korniluk FMM