Choć brzmi to paradoksalnie, zabijani mogą być w lepszej sytuacji niż ci, którzy zabijają. Tak jest z dziećmi, których życie zostało brutalnie przerwane, zanim jeszcze się urodziły.
Według szacunków Światowej Organizacji Zdrowia, rocznie na świecie zabijanych jest przed urodzeniem ponad 40 milionów istot ludzkich. Liczba na tyle duża, że przekracza granice ludzkiej wyobraźni. Zabijane dzieci tracą coś bardzo wielkiego – zaplanowane i chciane przez Boga życie ziemskie.
Ale niezagrożona pozostaje ich wieczność. Jan Paweł II w „Evangelium vitae” napisał, że one „żyją w Bogu”. Inaczej wygląda sytuacja sprawców – rodziców, lekarzy czy personelu pomocniczego. Oni mogą przegrać nie tylko życie doczesne, ale i wieczne. Pierwszym, który zwrócił moją uwagę na ten problem, był Lech Dokowicz, współautor dołączonego do GN filmu „Syndrom” (więcej na str. 16–19).
Dokładnie pamiętam pierwszą rozmowę z nim. Było to kilka lat temu w barze przy autostradzie koło Wrocławia. Pokazał mi ludzi dramatycznie potrzebujących Bożego miłosierdzia. A przecież wszystkie grzechy, choćby nawet były czerwone jak szkarłat, mogą być wybielone.
Kościół w słusznej pogoni za ratowaniem życia dzieci nienarodzonych jakby trochę zapomniał o tych, którzy na swoim sumieniu noszą grzech aborcji. Może tak bardzo zawęziła nam się perspektywa, że bardziej boimy się tych, którzy mogą zabić ciało, niż tego, który w piekle może zatracić duszę.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Marek Gancarczyk, redaktor naczelny