W przemówieniu prezydenta Andrzeja Dudy w Radzie Najwyższej Ukrainy jest coś, co – z polskiej perspektywy – równocześnie daje nadzieję i budzi niepokój.
23.05.2022 14:46 GOSC.PL
„Wolny świat ma twarz Ukrainy” – mówił prezydent Andrzej Duda, występując przed ukraińską Radą Najwyższą jako pierwsza głowa obcego państwa od rozpoczęcia otwartej rosyjskiej agresji. Choć określenie „obce państwo” w tym wypadku wydaje się chyba niestosowne – i całe emocjonalne przemówienie, i entuzjastyczne reakcje ukraińskich deputowanych pokazały, że Polska i Ukraina nie są dla siebie żadnymi „obcymi” państwami. A nasze narody w tym momencie połączyło coś zdecydowanie większego niż zwykłe sąsiedztwo czy nawet wspólna ocena rosyjskiego barbarzyństwa.
W przemówieniu prezydenta Andrzeja Dudy w Radzie Najwyższej Ukrainy było jednak coś, co – z polskiej perspektywy – równocześnie dawało nadzieję i budziło niepokój. To specyficzne połączenie skrajnie odmiennych wrażeń jest wypadkową wielu czynników. Nie ma wątpliwości, że Polska i Ukraina, za sprawą rosyjskiej agresji, znalazły się w wyjątkowym momencie historii. „Panie Prezydencie, Wołodymyrze! Sam mówiłeś, że jest nas razem ponad 80 milionów i że razem jesteśmy silniejsi. Nie wolno nam tej szansy zmarnować”, mówił prezydent Duda. Był w tych słowach, przerywanych co chwilę długimi brawami ukraińskich deputowanych, ogromny ładunek ważnych, potrzebnych deklaracji i emocji. I jest jasne, że oba nasze narody potrzebują tego wszystkiego, by przełamać wiszące nad nami (i przez to łatwo rozgrywane przez rosyjską agenturę) przekleństwo złej pamięci, nienazwanych zbrodni i niewyjaśnionych żali.
Mimo wszystko chyba jednak zabrakło, mam wrażenie, pewnej roztropności czy ostrożności w doborze niektórych – pełnych niskich ukłonów – słów i deklaracji. Bynajmniej nie dlatego, że wizja wspólnej polsko-ukraińskiej przyszłości, jaką przedstawił Duda, nie byłaby pożądana. Przeciwnie, sam na początku wojny pisałem, że jeśli Ukraina przetrwa, powinna nie tyle zostać przyjęta łaskawie do UE, ile wraz z Polską zastąpić Niemcy i Francję w roli unijnych liderów integracji. Dziś brzmi to ciągle jak polityczny science-fiction, ale nie takie „nierealne” projekty już się w historii realizowały, by i o takim nie próbować chociaż marzyć.
Jeśli mimo to mam wątpliwość co do gorliwości, z jaką polski prezydent wychwalał polsko-ukraińską przyjaźń, to z jednego powodu: ponieważ nawet w relacjach między ludźmi największe przyjaźnie mogą nieraz zamienić się w gruzy, to tym bardziej w relacjach między państwami konieczna jest pewna wstrzemięźliwość w zbyt daleko idących deklaracjach. Churchill w ogóle mawiał, że Wielka Brytania nie ma przyjaciół, tylko ma interesy. Oczywiście, coś się w nas naturalnie burzy na takie postawienie sprawy – wierzymy, że w relacjach między narodami jest możliwy taki stopień zaangażowania, empatii i współpracy, który wykracza daleko poza zwykłe „fakturowanie” wspólnych celów. Skoro jednak nawet w zwykłych ludzkich relacjach zdarza się, że jedna strona była potrzebna drugiej tylko na chwilę, być może była tylko narzędziem przydatnym do wejścia w określone środowisko – to trzeba mieć świadomość, że tym bardziej zdarza się to w relacjach między państwami.
A zatem – nie gasząc dobrych i potrzebnych emocji – czy Polska jest gotowa na taką przyjaźń z Ukrainą, w której może okazać się, że to nie my będziemy ostatecznie jej głównym partnerem? Czy dopuszczamy do siebie myśl, że teraz możemy być jej największym adwokatem w staraniach o integrację z Zachodem, ale później największe interesy Kijów będzie prowadził z Berlinem, Paryżem i innymi stolicami? Czy angażując się teraz tak bardzo – kontekst wojny to tłumaczy – w chęć wybaczenia win przeszłości, będziemy gotowi upomnieć się o poszanowanie polskiej pamięci i wrażliwości historycznej w momencie, gdy sama Ukraina odzyska oddech i odeprze rosyjską agresję? Jan Paweł II pisał trafnie w adhortacji „Reconciliatio et paenitentia”, że „pojednanie nie może być mniej głębokie niż sam podział”. To dotyczy zarówno zwykłych relacji, jak i ekumenizmu czy stosunków między narodami. To znaczy: trudno budować pojednanie bez nazwania tego, co doprowadziło do podziału.
Trzeba mieć nadzieję, że to, co teraz dzieje się między naszymi narodami, to dobry i mocny kapitał na kolejne dziesięciolecia, a może nawet stulecia. Ale mimo wszystko w przypadku wypowiedzi przywódców politycznych potrzebne jest jakieś mądre połączenie dobrych emocji i deklaracji z pewną roztropnością w formułowaniu postulatów i wyrażaniu podziwu i szacunku. Choćby po to, by nie cierpieć tak bardzo (również wizerunkowo), gdy szczera przyjaźń przejdzie bolesną weryfikację w zupełnie innych warunkach.
Jacek Dziedzina