Małe dziecko w śmiertelnym zagrożeniu. Trzeba wzmóc czujność

2/3 wypadków małych dzieci dzieje się w domu. Brak szybkiej interwencji może skończyć się tragicznie.

Klementynka uległa poważnemu wypadkowi w domu. Dwuletnia dziewczynka upadła twarzą na część drewnianą ramy łóżka. Z diagnozy lekarskiej wynikało, że doznała silnego urazu twarzoczaszki. "Dziąsło odeszło od kości" - tak obrazowo opisali lekarze. Jak doszło do wypadku? Chciała pomóc mamie. Wzięła jednak nazbyt dużą poszewkę, jakoś tak zaplątały się nóżki i dziecko upadło, doznając obrażeń. Zrozpaczona mama odwiedziła cztery szpitale. Sytuacji towarzyszył ogromny stres, zakończony szyciem rany. Mała wróciła do domu, ale stres pozostał. Dziś dziewczynka ma cztery lata i pamięta te wydarzenia. Nawet zwykła wizyta kontrolna przez długi czas była dla niej traumą.

Takie sytuacje każdego dnia trafiają się wielu rodzicom. Z bada wynika, że aż dwa na trzy zdarzenia z udziałem małych dzieci do czwartego roku życia kończą się interwencją lekarską i mają miejsce, kiedy dziecko jest pod opieką rodzica, w domu czy jego otoczeniu. Ile razy mówimy: "To był moment, krótka chwila i doszło do nieszczęśliwego wypadku". Pół biedy, jeśli interwencja lekarska może zakończyć się sukcesem i po kilkudniowym leczeniu, gojeniu ran nie pozostaje żaden ślad ani na ciele, ani w psychice dziecka. Gorzej jeśli okazuje się, że dziecko doświadcza stałego uszczerbku na zdrowiu, pozostają blizny albo lęk towarzyszący nawet w dorosłym życiu. Oczywiście rodzice nie chcą takiej sytuacji, ale bywa, że nie potrafią odpowiednio zareagować. Towarzyszący im stres powoduje, że nawet wybranie właściwego numeru alarmowego staje się problemem. A zdarza się również, że te kilka sekund, czasem minut zwłoki, decyduje o życiu czy zdrowiu dziecka.

Dlatego po doświadczeniach Klementynki, jej mama Marta Ludwiczek postanowiła napisać książkę:  "Jak nie wpaść w tarapaty, czyli porady dla dziecka, mamy i taty", która umożliwi rodzicom zapoznanie się z formami pierwszej pomocy dziecku, które uległo wypadkowi. Wartością publikacji jest również i to, że czytamy ją razem z dzieckiem. Rozdziały są bowiem pomyślane w ten sposób, że jest część adresowana do najmłodszych, wierszowana, obrazująca dany problem i część adresowana do rodziców, w której znajdują się porady, jak odnaleźć się w sytuacji kryzysowej.

A sytuacji zagrożenia życia małego dziecka jest całe spektrum. Dzieci najczęściej trafiają na oddziały ratunkowe z oparzeniami, użądleniami, przegrzaniem, odwodnieniami, złamaniami, urazami, zatruciami, oparzeniami dróg oddechowych czy zachłyśnięciami. Jak mówi Marta Ludwiczek, kubek z gorąca kawą stojący zbyt blisko krawędzi stołu to już klasyk. O ile taka gorąca kawa wylana na dorosłego człowieka nie zrobi mu ogromnej szkody, o tyle wylana na małe dziecko może doprowadzić nawet do poparzenia kilkudziesięciu procent ciała. Do zgonu dziecka może doprowadzić nawet niewielka ilość płynu, kropla, którą dziecko się zakrztusi.

Autorka po sukcesie pierwszej książki już kończy pracę nad drugą. "Bo sytuacji związanych z narażeniem dziecka na niebezpieczeństwo jest znacznie więcej, ponad to, co zawarłam w pierwszej części" - mówi autorka i przytacza sytuacje towarzyszące jej podczas zimowych spacerów.

Zimą warto pamiętać...

Jeden z parkingów. Pozornie bezpiecznie, ale czy aby na pewno? Z minionych lat i przekazów medialnych wiemy, że kierowca, który ciągnie sanki za samochodem naraża pasażerów na śmiertelne niebezpieczeństwo. A górka? Początek poprzedniego sezonu zimowego. Dwunastolatek zjeżdżający na sankach uderza w ławkę. Niestety zakończyło się tragicznie. Stok Dębowiec, tutaj Goprowcy często muszą interweniować również do dzieci szalejących na sankach. "Dlatego uważam, że mówienie o tym, że przesadzam z ostrożnością, że roztaczam parasol ochronny jest nieporozumieniem. Ja tylko dbam o bezpieczeństwo dziecka, bo je kocham i za nie odpowiadam" - dodaje autorka książki.

Powołuje się też na badania austriackich naukowców, swego rodzaju polskiego odpowiednika Polskiej Krajowej Rady Bezpieczeństwa Drogowego i naukowców z Politechniki w Gratz, którzy badali bezpieczeństwo dziecka zjeżdżającego na sankach w kasku, również w towarzystwie osoby dorosłej siedzącej za nim i uderzającego w drzewo. Z badań wynika, że posiadanie kasku znacząco obniża możliwość urazu głowy u dziecka i to zarówno podczas uderzenia w przeszkodę przodem, jak i bokiem. Z kolei, gdy dziecko zjeżdża na sankach z dorosłą osobą, po uderzeniu w przeszkodę jest znacznie bardziej narażone na poważne uszkodzenia głowy i klatki piersiowej, ponieważ osoba dorosła dociska malca z dużą siłą, zwielokrotnioną prędkością, do przeszkody. Dlatego jeśli już koniecznie chcemy podczas zjazdu asekurować dziecko, to powinniśmy siedzieć z przodu. Austriacy mówią o 2200 wypadków rocznie osób zjeżdżających na sankach. "Oczywiście klimat sprzyja tam uprawianiu sportów zimowych, więc pewnie odsetek poszkodowanych jest większy, ale ja przez swoją publikację nie chcę straszyć, a jedynie uwrażliwiać i przestrzegać i informować, również o tym, jak zadziałać w chwili zagrożenia życia dziecka" - dodaje Ludwiczak.


Rozmową z Martą Ludwiczek na antenie radia eM.

Część 1:

Część 2:

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Katarzyna Widera-Podsiadło