Myśl wyrachowana: Każdy wybór boli. Dobry na początku, zły - na końcu.
Niedawno zostałem poproszony o wygłoszenie kilku konferencji na dniu skupienia w jednym z seminariów duchownych. W piątkowy wieczór wezwaliśmy Ducha Świętego. Kaplicę wypełnił śpiew kilkudziesięciu młodych mężczyzn, a ja, patrząc na nich, miałem nieodparte wrażenie, że znalazłem się wśród straceńców.
No tak, bo dzisiaj zdecydować się na drogę do kapłaństwa to nie to samo co jeszcze parę dekad temu, gdy prestiż i społeczny szacunek dla duchowieństwa były olbrzymie. Miało to wiele zalet, ale groziło też wdepnięciem w sidła samozachwytu i pomyleniem własnego miejsca z tronem Bożym. I czasem tak bywało. W takiej wersji ksiądz raczej posługiwał się Bogiem, aniżeli Mu służył.
Rzecz jasna taka pokusa istnieje zawsze i nie dotyczy tylko duchownych, niemniej obecna sytuacja w tym zakresie nieco ograniczyła możliwości kusiciela. Dziś ksiądz ma już niewiele okazji, żeby czerpać społeczne profity ze swojej „profesji”, ma za to sporo powodów do wstydu za wyczyny jej przedstawicieli, i to z najwyższej półki. A to z pewnością już na starcie mocno oczyszcza motywacje współczesnych seminarzystów. Między innymi pewnie dlatego jest ich wyraźnie mniej niż przed laty. Bo żeby dziś zostać księdzem, trzeba być gotowym na wiele, ale raczej nie na zrozumienie i uznanie ze strony znacznej części społeczeństwa. I na tym teraz z lubością gra Nieprzyjaciel. Jedną z najsilniejszych pokus, jakich dziś doznają adepci kapłaństwa, jest poczucie, że nikt ich nie potrzebuje i nikt na nich nie czeka. To oczywiście kłamstwo, ale pozornie uwiarygodnione społecznymi reakcjami na skandale w Kościele.
Jak w tych warunkach młody człowiek ma poważyć się na wejście w środowisko, które szczególnie wśród jego rówieśników nie cieszy się, by tak delikatnie rzec, uznaniem? Toż to przecież tak, jakby zaciągał się jako marynarz na statek, który nabiera wody.
A jednak się zgłaszają. Co prawda rzadziej niż gdy „statek” wyglądał okazale, a służba na nim uchodziła za wyróżnienie i powód do dumy – ale się zgłaszają. Pewnie wiedzą, że ten statek nie zatonie – bo nie zatonie – ale sielanki na nim raczej nie zaznają. Może też niektórych właśnie to porywa, bo czego jak czego, ale pola do ewangelizacji to teraz nie zabraknie, a dla każdego księdza z powołania to największa radość.
W chrześcijaństwie tak już jest, że największe cuda dzieją się tam, gdzie człowiek decyduje się, w imię odczytanej woli Bożej, zrezygnować z własnego życiowego scenariusza.
Tego rodzaju strata to przepis na szczęście, w dodatku dostępny dla wszystkich, bo po prawdzie wszyscy świadomi chrześcijanie to straceńcy z wyboru. Lepiej przecież z Jezusem stracić niż z każdym innym znaleźć. •
Franciszek Kucharczak