Pierwszy Powszechny Spis Ludności Rzeczypospolitej Polskiej wykazał, że w 1921 roku aż 19 mln Polaków mieszkało na wsi. Prawie wszyscy z nich zajmowali się rolnictwem. Dla porównania – dzisiaj 60 proc. ludności kraju mieszka w miastach.
Faktem jest, że rolnictwo w II RP było największym sektorem gospodarki, a ludność wiejska – 76 proc. mieszkańców kraju – stanowiła najliczniejszą grupą społeczną. Dlatego też sytuacja ludzi mieszkających na wsi w dużym stopniu oddaje to, jak wyglądało życie w II Rzeczpospolitej.
Mocno pod górkę
Poszczególne rządy w zależności od składu politycznego różnie angażowały się w rozwiązywanie wiejskich problemów. – Z jednej strony mieliśmy zatem Wincentego Witosa i ludowców ze Stronnictwa Ludowego, którzy dostrzegając tzw. problem agrarny w Polsce, chcieli go rozwiązać m.in. za pomocą reformy rolnej oraz powszechnej i darmowej edukacji. Z drugiej istniały partie konserwatywne i prawicowe, które z reguły dążyły do zatrzymania lub przynajmniej ograniczenia tego procesu. Z kolei wśród polityków sanacji występowały najróżniejsze postawy, od tzw. szlachetczyzny, czyli pogardy wobec chłopów i tęsknoty za stosunkami feudalnymi, po afirmację wsi i rzetelną pracę na jej rzecz, tak jak to było z ministrem Juliuszem Poniatowskim – mówi prof. Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu dr hab. Tadeusz Janicki. – Poza tym Polska rzeczywiście była krajem biednym, w którym często brakowało pieniędzy na bardziej aktywną politykę rolną i wiejską. Negatywnie na sytuacji wsi odbiła się błędna polityka gospodarcza sanacji w czasie wielkiego kryzysu gospodarczego. Pogłębiła i wydłużyła kryzys w rolnictwie oraz doprowadziła do zdecydowanie większego spadku dochodów na wsi niż w miastach.
Polska wieś wiele wycierpiała podczas I wojny światowej oraz wojny z bolszewikami. Budynki gospodarskie i domy często były zniszczone lub znajdowały się w kiepskim stanie. Liczba zwierząt gospodarskich zmalała o ok. 5 mln sztuk. Po I wojnie światowej tradycyjne rynki zbytu płodów rolnych – niemiecki i rosyjski – stały się dla polskich rolników niedostępne.
Problemem polskich chłopów był niski poziom edukacji. – O ile w województwach zachodnich praktycznie wszyscy mieszkańcy wsi umieli czytać i pisać, o tyle na kresach były obszary, gdzie ponad 70 proc. stanowili analfabeci. Inne były świadomość, struktury społeczne, powiązania z rynkiem oraz struktura rolna. Głównymi problemami były: rozdrobnienie agrarne oraz niski poziom kultury rolnej w województwach centralnych, południowych i wschodnich, przeludnienie wsi przy jednoczesnym ograniczeniu (a w czasach kryzysu całkowitym zahamowaniu) emigracji do pozarolniczych działów gospodarki, niski poziom wykształcenia i utrudniony dostęp do edukacji dzieci wiejskich. I na koniec niski poziom samoorganizacji społeczności wiejskich – znowu poza województwami zachodnimi, gdzie kółka rolnicze i spółdzielnie były rzeczą powszechną – diagnozuje prof. Janicki.
Kaganek oświaty pod strzechą
Według spisu powszechnego z 1921 roku poziom analfabetyzmu na wsi sięgał ok. 48 proc., ale silnie zależał od regionu. Z powszechną edukacją wiązano nadzieję nie tylko na zmniejszenie tego wskaźnika, ale też na budowanie tożsamości narodowej i ogólnego postępu. Nauka miała być dostępna dla najuboższych. Co ciekawe, system edukacji nie był od razu jednolity. Obowiązywały różne szkoły, a i suma lat obowiązkowej nauki nie była taka sama. Priorytetowo traktowano szkolnictwo na terenie byłego Królestwa Polskiego. Tam obowiązek szkolny wprowadzono w lutym 1919 roku. W 1920 roku rozciągnięto go na tereny zaboru pruskiego, a przez kolejne lata również na następne województwa. Śląsk i były zabór austriacki zachowały dotychczasowy system edukacji, aż do jego ujednolicenia w 1932 roku. Szkoła na wsi borykać się musiała z dodatkowymi problemami. Dzieciom brakowało ubrań i butów, przez co nie zawsze docierały na zajęcia. Bardzo często gminy wiejskie nie były w stanie zapewnić dzieciom szkoły w ustawowej odległości mniejszej niż 3 km od domu. Poza tym świadomość, że edukacja jest potrzebna, była na wsiach niewielka. W sezonie robót polowych dzieci nie chodziły do szkoły, bo pomagały rodzicom. Uczniowie ze wsi najczęściej kończyli naukę na poziomie klasy 4–5. Nauka w gimnazjach była płatna, dlatego rzadko kiedy mieszkańcy ubogiej wsi mogli sobie pozwolić na jej opłacenie. W konsekwencji utrwalało to różnice, zamiast ułatwiać awans społeczny. Ale edukacja zaczęła przynosić efekty. Liczba nieumiejących czytać na wsi w ciągu 10 lat spadła o 10 proc. Kaganek oświaty stopniowo docierał pod strzechy.
Żarówka nie dla chłopa
Kaganek nie był zresztą tylko symbolem, jeśli rozważymy zagadnienie elektryfikacji wsi. – Typowe dla procesów elektryfikacyjnych jest to, że najpierw obejmują obszary gęsto zaludnione, z reguły miasta, gdzie po zbudowaniu stosunkowo krótkiej sieci można dotrzeć do dużej liczby klientów. W II RP z inicjatywą budowy elektrowni wychodziły z reguły samorządy miejskie. A one myślały o zapewnieniu energii elektrycznej swoim mieszkańcom i miejskim przedsiębiorstwom, a tylko okazjonalnie podłączały do sieci okoliczne wsie. Państwo do budowy dużych, centralnych elektrowni przystąpiło stosunkowo późno, zresztą z myślą o rozwoju przemysłu, a nie elektryfikacji wsi – stwierdza prof. Janicki.
W 1922 roku rząd przyjął Ustawę elektryczną, która regulowała kwestie wytwarzania, przetwarzania, przesyłania oraz rozdzielania energii elektrycznej. Aby przyspieszyć ten proces, w 1933 zostało wydane rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej o popieraniu elektryfikacji, na podstawie którego podmiotom realizującym tę misję przyznawano szereg ulg. Do wybuchu II wojny światowej nie udało się jednak stworzyć systemowego planu elektryfikacji całej Polski ani przeznaczyć na to odpowiednio dużych funduszy. Prąd na wieś docierał nierównomiernie. W 1939 r. zelektryfikowane były 1263 wsie, co stanowiło niecałe 5 proc. wsi polskich.
Czy energia elektryczna mogła zmienić życie wsi? – Tak, ale w realiach II RP elektryfikacja wsi na dużą skalę (tak jak to się później odbyło w PRL, choć trwało aż 20 lat) ze względów ekonomicznych, technicznych i społecznych była nierealna. Chłopów w czasach kryzysu nie było przecież stać na naftę i zapałki – odpowiada ekspert.
Reforma z sensem
Dużym wyzwaniem stało się unowocześnienie polskiego rolnictwa. W grudniu 1925 roku Sejm przyjął przedstawioną przez rząd Władysława Grabskiego ustawę o reformie rolnej, która zakładała przeprowadzenie akcji parcelacyjnej na terenie państwa. Reforma miała poprawić sytuację na wsi i konkurencyjność gospodarstw chłopskich wobec majątków ziemskich. Wszystkie majątki przekraczające ustalony limit ulegały podziałowi. Limit ten wynosił 180 ha powierzchni ogólnej w centrum kraju, 300 ha na Kresach Wschodnich i zachodzie kraju oraz 60 ha w bezpośredniej bliskości aglomeracji miejskich. Wyznaczono także roczny limit parcelacji, wynoszący do 200 tys. ha. – Reforma rolna z 1925 r. była kompromisem, dlatego atakowano ją i z prawa, i z lewa. Jednak uważam ją za racjonalną, bo do wybuchu kryzysu w 1929 r. przynosiła dobre rezultaty, zarówno co do wielkości parcelowanego obszaru, jak i struktury powstających gospodarstw. Zawiązały się gospodarstwa średniej wielkości, samodzielne ekonomicznie, zdolne do inwestycji i modernizacji. Jednak z punktu widzenia małorolnej i biednej ludności Galicji, Mazowsza i Kresów była ona rozczarowaniem. Problem agrarny okazał się wciąż żywy i z całą mocą wybrzmiał podczas kryzysu gospodarczego, gdy upowszechniło się hasło reformy rolnej bez odszkodowania – opowiada historyk UAM.
Gospodarstwa rolne rozwijały się powoli. Tuż po I wojnie światowej na wsi powszechnie można było spotkać kosę, motykę i sierp. Prawie 40 proc. gospodarstw nie posiadało konia. Bardziej zaawansowane technicznie majątki mogły sobie pozwolić na mechaniczną żniwiarkę albo kilkuskibowe pługi żelazne. Zapotrzebowanie na znacznie nowocześniejsze narzędzia rolnicze miały zaspokoić powstające polskie fabryki. W Grudziądzu istniała Pomorska Fabryka Maszyn, gdzie z linii produkcyjnej zjechał pierwszy dwuskibowy pług. Nowoczesnych narzędzi dostarczała również Fabryka Maszyn i Narzędzi Rolniczych Mieczysława Wolskiego w Lublinie.
Na pierwszy ciągnik wyprodukowany w Polsce trzeba było zaczekać do 1923 roku. Maszyny produkowane w Fabryce Silników i Traktorów „Ursus” wykorzystywały licencję amerykańskiego Titana. Traktor kosztował wtedy 700 dolarów, co było ogromną sumą. Trzeba jednak przyznać, że sama konstrukcja nie należała już wtedy do wielkich osiągnięć techniki. Ich zaletą natomiast była możliwość użycia jako paliwa praktycznie wszystkiego: nafty, benzyny lekkiej i ciężkiej, oleju roślinnego, alkoholu itp. Produkcja traktorów Tytan nie zmieniła jednak oblicza polskiej wsi. Wyprodukowano zaledwie 100 egzemplarzy ciągników.
O wiele lepiej rozwinął się przemysł chemiczny. Działało 17 fabryk nawozów sztucznych, z których największe znajdowały się w Mościcach i Chorzowie. Wielkim orędownikiem rozwoju przemysłu chemicznego był prezydent Ignacy Mościcki, a rząd polski wspierał upowszechnianie wśród rolników wiedzy o stosowaniu nawozów i ich przydatności w pracach rolniczych.
Według danych z 1931 roku z rolnictwa utrzymywało się 65 proc. mieszkańców Polski. Produkty rolnicze stanowiły 36 proc. eksportu, a sprzedawaliśmy głównie zboża oraz cukier. Warto wiedzieć, że w tym czasie aż 60 proc. polskiego eksportu stanowiły surowce, przede wszystkim węgiel kamienny oraz drewno. •
Maciej Rajfur