Arcybiskup był przede wszystkim człowiekiem prawdziwej, żywej wiary.
Po raz ostatni rozmawiałam z abp. Henrykiem Hoserem w czerwcu ubiegłego roku, przy okazji jakiejś pallotyńskiej uroczystości. Otwarty, uśmiechnięty, jak zawsze zainteresowany drugim. Zapraszał do Medjugorja. To było dla niego bardzo ważne miejsce. Ale ważnych miejsc miał więcej. Był nim na pewno Dom św. Faustyny w Ostrówku pod Warszawą, w diecezji warszawsko-praskiej. Powstanie tego miejsca jest zasługą właśnie abp. Henryka Hosera, o czym czciciele Bożego Miłosierdzia dobrze wiedzą, a co jakoś we wspomnieniach po śmierci arcybiskupa słabo wybrzmiało. W tym domu, przez niemal sto lat należącym do rodziny Lipszyców, między 1924 a 1925 rokiem mieszkała i pracowała Helena Kowalska, późniejsza św. Faustyna. Lipszycowie willę sprzedali krótko przed objęciem przez abp. Hosera diecezji warszawsko-praskiej. Na szczęście udało mu się ją odkupić od nowych właścicieli i z wielkim zaangażowaniem – także własnych środków finansowych – dom wyremontowano, odtwarzając w nim klimat epoki. Wybudowano także dom pielgrzyma i sprowadzono siostry ze Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego, założonego przez bł. Michała Sopoćkę, spowiednika św. Faustyny. W ten sposób zmarły arcybiskup wprowadził Ostrówek, uświęcony pobytem Heleny Faustyny, na szlak pielgrzymkowy czcicieli Bożego Miłosierdzia i św. Faustyny. I stworzył ważne miejsce na duchowej mapie diecezji warszawsko-praskiej. Jest to dziś ośrodek formacji szczególnie młodych osób, rozeznających życiowe powołanie. Tak jak robiła to sto lat temu Helena Kowalska, która – pracując u Lipszyców jako pomoc domowa i zbierając pieniądze na skromną wyprawkę do klasztoru – przygotowywała się duchowo do wstąpienia do zgromadzenia zakonnego.
Arcybiskup Hoser cieszył się tym miejscem. Portret Heleny Kowalskiej – roześmianej dziewczyny z grubym blond warkoczem – który powstał właśnie z myślą o domu w Ostrówku, wisiał także w jego biskupiej willi. Widać było, że mu odpowiada ta wizja Heleny, dla mnie zupełnie niepodobnej do postaci z przekazów, ale i nielicznych zachowanych zdjęć – o szerokiej, piegowatej twarzy z włosami o rudym odcieniu (nie jest znane żadne zdjęcie Heleny Kowalskiej sprzed wstąpienia do zgromadzenia).
Arcybiskup, który doskonale orientował się w procesach kulturowych i społecznych, wiedział, jak ważną rolę w kształtowaniu i wyrażaniu się człowieka odgrywa kultura, i wspierał ją. Kiedy w drugim roku organizacji Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Kino z duszą”, jako Fundacja Areopag XXI, mieliśmy problem ze zdobyciem środków na kolejny dzień projekcji filmów, bez wahania objął festiwal patronatem i udostępnił na pokazy podziemia warszawsko-praskiej katedry.
Z abp. Henrykiem Hoserem przeprowadziłam kilka wywiadów, odbyłam kilka ważnych rozmów, czytałam i słuchałam jego wypowiedzi. Nie mogę więc powiedzieć, że znałam go dobrze, ale na pewno na tyle, by wiedzieć z całą pewnością, że był człowiekiem wysokiej klasy, wybitnym intelektualistą o międzynarodowym formacie. Ale przede wszystkim był człowiekiem prawdziwej, żywej wiary. I był, jak słusznie napisała Barbara Sułek-Kowalska, w swej wierze radykalny. Żył według słów Jezusa, swego Mistrza: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”. To z tego źródła, uzupełnionego o racjonalne, naukowe – w tym medyczne – argumenty, wypływał jego zdecydowany sprzeciw wobec aborcji i zapłodnienia in vitro, wobec eutanazji, związków homoseksualnych i ideologii gender. A tym samym jego zdecydowana obrona rodziny, życia od poczęcia do naturalnej śmierci, małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety, społeczeństw zbudowanych na trwałych zasadach. I to właśnie był powód ogromnej nienawiści środowisk i mediów liberalnych, które – próbując go zniszczyć – oskarżyły o rzekomy współudział w ludobójstwie w Rwandzie. Przy okazji pogrzebu arcybiskupa środowiska te podniosły ten sam hejt. Wbrew faktom, wbrew logice, wbrew zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
Cóż, sam arcybiskup chyba już by się nie zdziwił. Dziwił się po powrocie do Polski, po kilkudziesięciu latach nieobecności, jak bardzo zmieniliśmy się jako społeczeństwo, że nie potrafimy samodzielnie myśleć w oparciu o racjonalne argumenty, że jesteśmy naiwni, ogłupieni reklamą. Jako wnikliwy obserwator zmian społecznych i cywilizacyjnych już wtedy obawiał się, że i nas, wzorem Zachodu, dotknie totalitaryzm intelektualny, czyli dyktat jednej idei poprawnej politycznie i społecznie. Idei, która „głosi tolerancję, wielość poglądów, ale w końcu wymaga i domaga się takiego samego myślenia, pod dyktando”, która „wymaga od nas odruchów stadnych”. Nie mylił się. Doświadczamy tego coraz mocniej.
Wybieram się do Medjugorja. Ale arcybiskupa tam już nie zastanę.•
Ewa K. CZACZKOWSKA