Do świętości potrzebny jest wysiłek człowieka, który nie będzie stał w miejscu, pamiętając tylko o swoich słabościach lub grzechach.
Przed zbliżającą się beatyfikacją prymasa Wyszyńskiego warto zwrócić uwagę na aspekt, który rzadko jest poruszany w mediach. O co konkretnie chodzi?
Otóż, na kilka minut przed przyjęciem święceń kapłańskich młody Stefan Wyszyński usłyszał od zakrystiana we włocławskiej katedrze: „Z takim zdrowiem to raczej chyba trzeba iść na cmentarz, a nie do święceń!”. Rzeczywiście nic nie wskazywało na to, że z takiego wychudzonego, ledwie trzymającego się na nogach kleryka będzie jakikolwiek pożytek. Zdążył właśnie wyjść ze szpitala, gdzie przeszedł tyfus i zapalenie płuc, chorował też na gruźlicę. Był niedożywiony, wycieńczony. Jego organizm był tak wyczerpany, że przełożeni seminaryjni zaczęli się w końcu zastanawiać, czy w ogóle jest sens dopuszczać takiego kleryka do święceń kapłańskich. I w planowanym terminie, czyli w czerwcu 1924 roku, zgody nie wyrazili. Wyszyński nie dołączył na uroczystości do grupy swoich seminaryjnych kolegów. Nie dawano mu zresztą w ogóle wielkich nadziei ani na kapłaństwo, ani na wyzdrowienie. A na pewno już nikomu przez myśl nie przeszło, że po latach będzie to kandydat na ołtarze!
Fakt, że ostatecznie święcenia przyjął i że teraz zostaje beatyfikowany, pokazuje, jak często plany ludzkie nie są zbieżne z planami Bożymi. Bardzo wyraźnie widział to także sam Wyszyński, który wspominał po latach, że w czasie przyjmowania święceń był tak słaby, iż wygodniej mu było leżeć krzyżem na ziemi niż stać. „Podczas Litanii do Wszystkich Świętych, spoczywając na posadzce, lękałem się chwili, gdy trzeba będzie wstać. Czy zdołam się utrzymać na nogach? Taki był stan mojego zdrowia”. Już jako prymas stwierdzał z wdzięcznością, że choć po ludzku wydawało się to niemożliwe, Pan Bóg pozwolił mu do tej pierwszej Mszy św. dodać wiele innych. I że to On wyznaczył mu czas. „Od tamtej chwili czułem, że ciągnę nie swoimi siłami” – podkreślał.
Mocny to dowód na to, że Wyszyński nie tylko otrzymał siłę do tego, by zostać świętym, ale też włożył w to wiele ludzkiego trudu i cierpienia. Bo do świętości rzeczywiście potrzebny jest wysiłek człowieka, który nie będzie stał w miejscu, pamiętając tylko o swoich słabościach lub grzechach, ale będzie szedł ciągle naprzód, aż dotrze w końcu do nieba. •
Milena KINDZIUK