Myśl wyrachowana: Prawdziwa życzliwość polega na tym, że życzysz drugiemu zbawienia.
Gdy czwórka naszych złotych medalistek na olimpiadzie w Tokio dziękowała przed kamerami swoim bliskim, jedna z wioślarek, Katarzyna Zillmann, wyraziła wdzięczność… swojej dziewczynie.
Nie żeby mnie to jakoś szczególnie zaskoczyło. Tego rodzaju coming outy to nie pierwszyzna, a ich ideologiczny cel dawno stał się zupełnie jasny. Wioślarka nie ukrywa zresztą, że „walczy z homofobią”.
Wierzę, że kobieta ma szlachetne intencje, i rozumiem, że aktualnie nie dostrzega destrukcyjnego wpływu, jaki przez to wywiera. Oby to kiedyś zobaczyła. Jednak raczej nie pomogą jej w tym ci, którzy deklarując przynależność do Kościoła, jednocześnie wyrażają aprobatę dla postaw rażąco sprzecznych z Ewangelią. A tak właśnie reagowali w sieci niektórzy zdeklarowani katolicy, uniesieni duchem „tolerancji”. Najwyraźniej nie widzą żadnego problemu, gdy medalistka propaguje sposób życia z definicji duchowo szkodliwy, za to widzą problem w głosach dezaprobaty. Ba – robią wrażenie, jakby taki coming out był wręcz godny pochwały, bo przecież to „normalne, że dziewczyna chce wyrazić wdzięczność osobie bliskiej”. Pojawiły się też zarzuty wobec osób poirytowanych prowokacją sportsmenki, że prezentują „lęk przed ludźmi żyjącymi inaczej”. Autorzy tych opinii radzą cieszyć się z medalu, a nie „doszukiwać się ideologizacji sportu”.
No cóż, sukces sportowy to jedno, a zachwalanie grzechu to drugie. Można się cieszyć z pierwszego, a drugim się martwić, prawda?
Nie wydaje mi się, żeby sukces olimpijski czy jakikolwiek inny stanowił patent na szerzenie złych wzorców moralnych. Człowiek radośnie zasiewa ciemność, a my mamy beztrosko oklaskiwać jego tragiczne wybory? Co z tego, że inaczej to widzą gwiazdy sportu czy estrady, co z tego, że towarzyszy im powszechna akceptacja społeczna? Zdaje się, że dla nas ostatecznym autorytetem jest Bóg, zgadza się?
Nie mogę się więc w pełni cieszyć z sukcesu medalistki. Nie potrafię zdobyć się na beztroskę, gdy widzę, jak ktoś, przy okazji triumfu sportowego, dokłada kolejny kamień do duchowej degradacji swojej i innych. Czegoś takiego nie zrównoważy milion medali. „Cóż za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?” – pyta Jezus.
Czy to już nieaktualne?
Naprawić innych się nie da, ale powstrzymać się od ich psucia – już tak. Dlatego jako chrześcijanin nie mogę udawać, że nie ma problemu, gdy jest problem. Nie mogę w imię koślawej „tolerancji” zapominać o miłości. Bo miłość, według najprostszej definicji, znaczy chcieć dobra dla drugiej osoby.
Odpowiedzcie, wyznawcy Chrystusa: jakie dobro widzicie w tym, co odwodzi od dobra ostatecznego? •
Franciszek Kucharczak