Amerykańska armia testuje włókna, które, wplecione w koszulę, spodnie czy marynarkę, a przede wszystkim w mundur, czynią z ubrania komputer.
I oczywiście warto złapać się za głowę. Może po to, by się zachwycić, albo po to, by się przerazić. Jeszcze więcej komputerów? Jeszcze bliżej nas? Komputery – i to całkiem potężne – już nosimy w kieszeniach, a niektórzy nawet na pasku czy na nadgarstku. Niektórzy kupują buty z procesorem, inni szczoteczki do zębów, które sprawdzają, czy dobrze szorujemy (a jeśli źle, to o tym powiadamiają). Naturalnym kolejnym krokiem są więc ubrania. Zresztą krokiem, który wcale nie został zrobiony wczoraj. Przemysł elektroniki ubieralnej rozpędza się od kilku dobrych lat. Jednak to, co zrobiono w Massachusetts Institute of Technology (MIT) we współpracy z amerykańską armią, jest imponujące. Wyniki wspólnych prac opublikowano w „Nature Communications”. Naukowcy i inżynierowie opracowali i wykonali cieniutkie jak niteczka syntetyczne włókna, w które wtopione są mikrochipy. Włókna są elastyczne i można ich używać jak standardowej nici. Można je więc np. przewlekać przez ucho igły (albo maszyny do szycia). Można nimi haftować albo przeszywać. Można je też prać. W zasadzie nie da się – na oko – stwierdzić, czy w koszulę albo kurtkę są wszyte włókna z chipami, czy też nie.
Wszyte chipy mogą przechowywać dane i mogą się nimi dzielić na odległość kilku metrów. Odpowiednio zaprogramowane mogą się stać czujnikami, które np. mierzą parametry życiowe kogoś, kto ma je na sobie, ale równie dobrze mogą zbierać dane z otoczenia, w którym człowiek się znajduje. Mogą też informować swojego „właściciela” np. o rosnącym stężeniu jakiejś substancji w otoczeniu (np. szkodliwych substancji chemicznych). Wszystkie te informacje mogą gromadzić i wymieniać się nimi. Dzięki dodatkowemu urządzeniu (mikrokontrolerowi) dostęp do tych danych będzie miało np. centrum dowodzenia, a w przypadku osób chorych – lekarz albo szpital.
Kilka lat temu widziałem w jednym z francuskich instytutów naukowych sukienkę, w którą były wszyte włókna z mikrodiodami. Mogły one emitować światło o różnych kolorach. Właścicielka sama decydowała, jaki kolor będzie miała jej kreacja. Co więcej, mogła go zmieniać w ciągu dnia dowolną liczbę razy. A jeżeli wszystkie kolory tęczy nie wystarczały, można było „wyświetlić” jakiś wzór, a nawet prosty obraz. Był tylko jeden kłopot – diody ulegały zniszczeniu podczas prania. No ale to było kilka lat temu, dzisiaj pewnie można je już moczyć w 60 st. C, a zanim wyschną, policzą całki, przepowiedzą pogodę i zrobią kawę z mlekiem (kontaktując się z ekspresem). •
Tomasz Rożek